Hotel Pięciogwiazdkowy

Hotel Pięciogwiazdkowy

Do mojego pięciogwiazdkowego hotelu wprowadzili się niedawno nowi lokatorzy. Rozgościli się w największym pokoju i śmiało używają sprzętu grającego. Korzystają też z samochodu. Ku mojemu zadowoleniu zresztą. Długo na takich gości czekałem. Są to Pearl Jam z płytą „Backspacer” i Alice In Chains z „Black Gives Way To Blue”. Do drzwi dobija się też „Greatest Hits” Foo Fighters i „Live At Reading” Nirvany. Zdaje się, że idzie ku dobremu w muzyce.

Pearl Jam/ Backspacer

Nie byłem nigdy wielkim fanem Pearl Jam. Wolałem Nirvanę. Nie bardzo tez mogłem pojąć, czemu te zespoły wrzucono do wspólnego, grunge’owego worka. Kolejne płyty i wydarzenia w historii grupy Eddiego Veddera nie wywoływały u mnie przyspieszonego tętna. Może poza momentami, kiedy wykonywali „Rockin In The Free World” Neila Younga. Aż do teraz. Usłyszałem w radio „Got Some” i odleciałem. „Backspacer” to 100% rock’n’rollowa płyta. Płyta, jaką sam bym chciał nagrać. Wszystko jest idealne, nawet czas trwania. Odkąd artyści odkryli, że na płycie CD mieści się ok. 70 minut muzyki, zaczęli te 70 minut wykorzystywać maksymalnie. Tymczasem trzydzieści parę minut zafundowanych przez Pearl Jam to powrót do lat 60. XX w., kiedy tyle muzyki mieściło się na winylowych krążkach. Po wybrzmieniu ostatniego utworu pozostaje niedosyt, zaspokajany ponownym wciśnięciem przycisku „play”.

Pierwsze cztery utwory to piekielnie melodyjne, ostre, wykonane z wykopem godnym mistrzów gatunku rockowe perełki. Potem chwila oddechu – ballada „Just Breathe”, prosta, ale nie przesłodzona folkowa melodia. Pięknie frazowana przez Eddiego. W tle gitara z flangerem i delikatny niby-flet. Czasem jest tak, że na płycie pewne kawałki „giną” przygniecione przez hity. Tak się stać może z „Among the Waves”. To świetna kompozycja, warto się w nią wsłuchać. Potem następuje przeplatanka spokojnych utworów z ostrzejszymi. Właściwie każdy nadaje się na singiel. I tak aż do „The End”. Koniec płyty. Teraz przepraszam na moment, ale muszę włączyć ją jeszcze raz.

(5/5)   totem

W przeciwieństwie do szanownego przedmówcy jednak dla mnie to właśnie chłopaki z PJ byli największymi herosami grunge’u (choć w moim rankingu Nirvana i Alice In Chains nie byli daleko w tyle). „Ten” i „VS” to były poważne strzały, ale później było już nieco słabiej, jeszcze słabiej, zupełnie tak sobie, a nawet – nie bójmy się tego słowa – beznadziejnie („Riot Act”, „Binaural”). Od tego, żeby zupełnie zapomnieć o młodzieńczych bohaterach powstrzymywała mnie jedna rzecz – koncerty. Pearl Jam, nawet wydając przeciętne płyty, potrafił nieprzeciętnie przywalić na żywo. Jednak ta energia gdzieś umykała w studiu, a kolejne płyty konsekwentnie rozczarowywały.

Nadszedł jednak rok 2009 i „Backspacer”. Panowie zebrali się w sobie, dokomponowali, zatrudnili wypróbowanego w bojach producenta (Brendan O’Brien, pracował z nimi przy wcześniejszych nagraniach, ale również remiksował rocznicowe wydanie „Ten”) i – ku mojemu zdziwieniu –  wydali świetną płytę. Wreszcie! Nie ma pitolenia i niepotrzebnego kombinowania. Jest rock w duchu Neila Younga, Toma Petty’ego i – tak, tak – Pearl Jam. Nie, że zjadanie własnego ogona, ale raczej twórcze wykorzystanie tradycji. Takie numery, jak „Got Some”, „The Fixer” (tekstowo i klimatycznie nawiązuje do „Whishlist” z „Yield”) czy „Gonna See My Friend” można bez wstydu postawić obok starych, klasycznych piosenek PJ. W niczym nie ustępują im wolniejsze, balladowe kawałki autorstwa Veddera (który wykorzystał doświadczenia z solowej płyty – „Just Breathe” zaczyna się identyczną zagrywką jak „Tuolumne” z „Into the Wild” (link do recenzji). Moimi faworytami są jednak „Unthought Known” z fantastycznym fortepianem w tle oraz przede wszystkim dynamiczny „Force of Nature”.

Przed przyznaniem maksymalnej oceny powstrzymują mnie dwa powody. Jeden ma na imię „Johnny Guitar”, drugi „Supersonic” i oba chętnie bym usunął z płyty. Jednak uczciwie powiem, że odbywałoby się to w ramach akcji „Cała Polska szuka dziury w całym”, bo jednak raz jeszcze powtórzę – płyta jest świetna. Parafrazując słowa padające w pewnym wybitnym filmie: Pearl Jam wraca, i to wraca kurna z wielkim hukiem!

(4.5/5)   pan mro

Gonna See My Friend, Got Some, The Fixer, Johnny Guitar, Just Breathe, Amongst the Waves, Unthought Known, Supersonic, Speed of Sound, Force of Nature, The End.

Alice In Chains/ Black Gives Way To Blue

Alice In Chains – zespół, który odżegnywał się od grunge’u, a przyznawał do heavy metalu – tegoż grunge’u jest dla mnie kwintesencją. I słychać to od pierwszych taktów nowej płyty. To samo rozwlekłe brzmienie co dawniej, ten sam dwugłos wokalistów. I tu dotykamy problemu. Niewiele kto przejmuje się zmianą gitarzysty czy perkusisty w kapeli. Taki już los instrumentalistów. Wokal, to inna bajka. W tym wypadku to nie jest jedynie zmiana brzmienia. Dobry frontman to twarz zespołu, główny aktor, którego osobowość rzutuje na to, jak odbierany jest cały zespół.

Layne Staley był takim gościem. Świetny wokalista, duża indywidualność. Niestety, nie ma go już wśród nas. Wydaje mi się jednak, że muzycy „Alicji” znaleźli dobrego zastępcę. Dobrze też, że czekali tyle lat z nagraniem nowego materiału. Emocje trochę opadły, skład zgrał się ze sobą na wielu koncertach. No i najważniejsze – William DuVall to połowa śpiewającego duetu. Zdaję sobie sprawę, że ortodoksyjni fani i tak nie pogodzą się z zastępstwem, ale są dwa wyjścia: albo wciąż upajamy się „Dirt”, albo godzimy się z tym, że jest rok 2009 i kapela działa dalej. Miała to być recenzja płyty, a ja się rozwodzę na temat nowego wokalisty. Tylko że w tym wypadku to chyba najistotniejsza sprawa.

Od pierwszego posłuchania polubiłem te nagrania. Przebojowe „Check My Brain” i „Lessons Learned”, mój ulubiony „Private Hell” „Sun Rose Again” z fajnymi podziałami rytmicznymi, psychodeliczne „Acid Bubble” i wreszcie utwór tytułowy, dedykowany byłemu wokaliście. Na miniwkładce dodanej do polskiego wydania płyty nie umieszczono dosyć istotnej informacji. Na pianinie zagrał wielki Elton John, którego muzycy Alice In Chains zawsze cenili i zaliczali w poczet swych idoli. Piękny hołd dla Layne’a.

(5/5)   totem

Nie najsłabiej wypadł powrót Alice In Chains – zespołu z „Wielkiej Czwórki” grunge’u (PJ, Nirwana, Soundgarden), który ostatni regularny album wydał w zamierzchłych czasach („Alice In Chains”, 1995 r.). Przyznaję uczciwie, że w ten powrót nie bardzo wierzyłem. Po śmierci głównego wokalisty – fantastycznego Layne’a Staleya (2002 r.) –  byłem przekonany, że AiC to już zamknięty rozdział. Na szczęście moje przekonania, a świat rzeczywisty to dwa różne – jak się w tym przypadku okazało – obszary. W roku 2009 dostajemy „Black Gives Way To Blue” – album, który okazuje się nie tylko zgrabnym uzupełnieniem dyskografii AIC, ale również jedną z najlepszych płyt w całej historii zespołu!

Jerry Cantrell, lider Alice In Chains, wziął ciężar stworzenia tej płyty na siebie. On jest głównym kompozytorem repertuaru, to on wycina swoje niepodrabialne historie gitarowe, które nie pozwalają zapomnieć z jakim zespołem mamy do czynienia, a także – to właśnie on jest najważniejszym wokalistą. William DuVall raczej go uzupełnia
i – trzeba to powiedzieć uczciwie – robi to dobrze. Nie jest to klasa Staleya, ale wstydu nie ma.

A co na płycie? To, za co lubimy AIC najbardziej – mocna sekcja, potężne metalowe brzmienie, nieoczywiste melodie, dwugłosy wokalistów i obowiązkowe elementy akustyczne. Trudno wyróżnić poszczególne utwory, bo płyta trzyma równy – wysoki poziom. Może warto zwrócić uwagę na „Private Hell” (również mój ulubiony w zestawieniu), „Check My Brain” z rewelacyjnym, melodyjnym refrenem oraz „Black Gives Way To Blue” – godne zwieńczenie znakomitej płyty. Refleksyjnej, ale nie dołującej; nawiązującej do tradycji; ale brzmiącej świetnie i w XXI wieku. Mam nadzieję, że nie ostatniej. Szacun.

PS. Obniżam punktację, jako ortodoks, za brak Staleya. Ale obniżam minimalnie.

(4.5/5)   pan mro

All Secrets Known, Check My Brain, Last of My Kind, Your Decision, A Looking in View, When the Sun Rose Again, Acid Bubble, Lessons Learned, Take Her Out, Private Hell, Black Gives Way to Blue

4 komentarze to “Hotel Pięciogwiazdkowy”

  1. AiC-fan pisze:

    Niedawno ponownie widziałem AiC na żywo w Londynie i jednak William, to nie to samo co Layne. Najnowsza płyta Alice’ów jest zaskakująco dobra, ale aż 5 gwiazdek, to bym jej nie dał. Nobla Obamie też :).

  2. Lwu pisze:

    Polemizowałbym z oceną Totema(u) odnośnie „Binaural” czy „Riot Act”. Utwory „Save me” czy „Nothing it is seems” z całą penością dalekie są od „beznadziejnych” a nie są to tylko wyjątki potwierdzające regułę:)
    Co do „Backspacer’a” to całkowicie się zgadzam, płyta wspaniała.
    Ps.Czekam na „miażdżącą” krytykę ze strony Elvisa:)

  3. elvis pisze:

    nie będzie tak miażdżąca, jak sobie marzyłem po pierwszym przesłuchaniu… 😉

Skomentuj pan mro Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *