Kalejdoskop zaskoczeń

Kalejdoskop zaskoczeń

Najpiękniejsze w naszej ciężkiej i wymagającej poświęceń robocie jest zaskoczenie. Kiedy łańcuch znajomych albo jutubowych skojarzeń doprowadza nas do czegoś, o czym możemy powiedzieć: „cholera, nie spodziewałbym się…” albo po prostu „no, no!”. Piosenki z płyty „Side Trips” grupy Kaleidoscope stanowiły dla mnie zestaw najprzedniejszych zaskoczeń pośród moich muzycznych poszukiwań.

Wylistujmy je.

Po pierwsze, przeżyłem zaskoczenie formalne – otóż były dwa Kalejdoskopy i oba wydały swoje debiutanckie albumy w 1967 roku. Żeby uniknąć nieporozumień przy poszukiwaniach: tutaj mówię o Kalejdoskopie amerykańskim; Kalejdoskop angielski sam zrozumiał swój błąd i aby nie mieszać w głowach fanom, przemianował się na Fairfield Parlour.

Po drugie, nigdy bym się nie spodziewał, że lubię world music. Zawsze kojarzyła mi się (może niesłusznie, ale jednak) z występami all stars dla ofiar kolejnych trzęsień ziemi, z popowym artystostwem a’la „Desert Rose” i kompletnie nieprawdziwymi afrykańskimi beatami, montowanymi ku uciesze krytyków. Z delikatnym kiczem w stylu eighties i późniejszymi postmodernistycznymi chwytami sprzedażowymi. I do głowy by mi nie przyszło, że w ekscytujący, niesztuczny i niewydumany sposób można przechodzić od rocka do Maroka i od Maroka do kazaczoka. Z lekkością i gracją, z jaką „Minnie The Moocher” zmieniała kochanków. Bynajmniej nie chodzi tu o zwyczajną 😉 wirtuozerię – raczej o doskonałą materializację idei, że muzyka jest jedna. A Kaleidoscope mieli tyle talentu i wrażliwości, że nie tylko to rozumieli, ale potrafili unaocznić. Unausznić nawet.

Po trzecie, nigdy bym nie uwierzył, że ten niezwykły kalejdoskop mógł powstać, kiedy żadnej world music nie było. Nie tylko termin nie funkcjonował w przemyśle muzycznym, ale też nie pojawiła się ani jedna poważniejsza próbka (bo chyba nieco inaczej wypada traktować Harrisonowskie „wycieczki do Indii”). Jeśli się mylę, proszę mnie oświecić, spotka mnie kolejne smakowite zaskoczenie. Ale będzie trudno, bowiem piosenki na „Side Trips” powstawały na przełomie 1966 i 1967 roku.

Po czwarte, nie miałem zielonego pojęcia, że istnieją takie instrumenty, jak saz, vina, dombek czy oud. Solomon Feldthouse, wokalista, a także sazista, oudzista i vinista Kaleidoscope miałby zapewne o czym pogadać ze wspomnianym Harrisonem, a w kwestii obsługi tych cudeniek mógłby nauczać zarówno George’a, jak i Briana Jonesa czy innego miłośnika egzotycznych instrumentów – Johna Paula Jonesa.

Po piąte – skoro zahaczyliśmy o moich ukochanych złodziejaszków z LZ – zdumiało mnie, że Jimmy Page nic od nich nie pożyczył, mimo iż w jednym z wywiadów raczył powiedzieć o Kaleidoscope: They’re my favorite band of all time – my ideal band. A przecież Jimmy, jeśli mu się coś podobało (i nie mam tu na myśli tylko Lori Maddox) – brał. Chociaż… może powiecie, że się czepiam, ale zwróćcie uwagę na fragment między 1:38 a 1:45 debiutanckiego singla Kaleidoscope „Please”. Jest u Zeppelinów jakieś echo? Echo with laughter? Ale na pewno nie tylko dla Zeppelinowych wątków utwór jest wart (wielokrotnego) przesłuchania.

Po szóste – zawsze miałem słabość do produkcji w stylu Squirrel Nut Zippers, ale nic dotąd nie napompowało mnie takim pozytywnym powietrzem, jak rewelacyjne wersje „Minnie The Moocher” (Hi-dee-hi-dee-ho!!!) Callowaya czy „Come On In” albo „Hesitation Blues” (Well if the river was whiskey/And I was a dog/I’d fly to the bottom/And I’d never come up). A aranżacje doborowi tekstów nie ustępują.

Po siódme – wracając do Led Zeppelin – byłem zaskoczony, że to nie oni wymyślili, że folk jest muzyką mroczną i ciężką. „Oh Death” w wykonaniu Kaleidoscope wbija w fotel, chociaż wcale nie ma hardrockowej instrumentacji. A złowieszczy głos Feldthouse’a… najbardziej podoba się mojej czteroletniej córce. Jeden z mocniejszych punktów płyty, którego naturalną kontynuacją jest rewelacyjna wersja „Cuckoo” z jednej z późniejszych płyt, wydanej w 1969 „Incredible!”.

Po ósme – no właśnie – uwierzyć nie mogłem, że nie była to kapela jednej płyty. Bo gdyby była, łatwiej byłoby zrozumieć, dlaczego nie zajmuje należnego miejsca we wszystkich możliwych panteonach. A jednak nie, płyt nagrali cztery (nie licząc późniejszych reunionów) i wszystkie trzymały poziom co najmniej zbliżony do „Side Trips”. Tym, którzy już się wciągnęli, polecam zatem: „A Beacon from Mars” (1968), „Incredible!” (1969), „Bernice” (1970).

Kaleidoscope, Side Trips, 1967  (5/5)

Egyptian Gardens, If the Night, Hesitation Blues, Please, Pulsating Dream, Keep Your Mind Open, Oh Death, Come on In, Why Try, Minnie The Moocher

2 komentarze to “Kalejdoskop zaskoczeń”

  1. art pisze:

    Kurde, no ciekawe czy i gdzie można kupić ich płytę w Polsce. Te sample które zamieściłeś w artykule narobiły mi smaku. Zacząłem już trochę szukać, ale jak na razie jedyny ślad to winyl na allegro w jakiejś archiwalnej aukcji. Ale niejako przy okazji trafiłem na trzeci Kaleidoscope – meksykański, też działający drugiej połowie lat 60-tych.

  2. elvis pisze:

    W Polsce chyba nie ma szans. Pozostają ebaye i takie tam, z tym że najczęściej winyle. A o Meksykanach nie miałem pojęcia, wrzucisz jakiegoś linka?

Skomentuj art Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *