Bowie – The Earlier Days

Bowie – The Earlier Days

Tanie wino jest, jak wiadomo, dobre bo tanie, a miłe niespodzianki są tym milsze, że niespodziewane.

Przywykliśmy do narzekań, że niewiele się u nas zmienia. Ciągle słyszymy biadolenie, że te same twarze w TV, te same partie, te same komedie romantyczne, te same nieusuwalne przywary rodaków… Czasem jednak doświadczyć można zaskakujących zwrotów akcji; takich, co to przywracają wiarę w ludzi i naprawdę dobrze rokują!

Wraz z pierwszymi oznakami wiosny zdarzyła się w tym roku rzecz niewiarygodna: po trwającym całą wieczność okresie ignorowania i spychania do wora z napisem „kurioza dla dziwaków” naród nasz nieoczekiwanie docenił bowiem (uwaga, wysublimowana gra słów) Davida Bowiego, z całym jego przewrotnym kolorytem! Tak, tak, tego samego Davida, który, jeśliby sądzić wedle tych przez lata odpornych na niego mediów, zasłużył się dla świata muzyki jedynie piosenką Let’s dance… Długo trwał w najlepsze wielce fascynujący przykład obojętności na jego twórczość: gdzie indziej wielbiony i słusznie uznawany za jednego z najbardziej wpływowych charakterów świata pop, u nas, poza paroma wyjątkami, najczęściej olewany był równo i w radiu i w prasie, nie powoływali się też na niego jakoś specjalnie rodzimi rokmeni…

Przemielić kolejny raz zacne skądinąd Child in time Głębokiej Paraboli, albo Stairway to heaven Ołowianej Cepelii, ewentualnie poboczne projekty technicznych i groupies tych kapel? Nie ma sprawy, na to zawsze znalazły się chętne szpalty pism i napalony mikrofon prezentera radiowego. O Bowie’m jednak na ogół milczano, co więcej, w latach 90-tych, kiedy była szansa na odwrócenie tego stanu rzeczy choć odrobinę, nie doszło do koncertu, za mało sprzedało się biletów… W sumie nic dziwnego, skąd Polacy mieli wiedzieć z kim mają do czynienia? Wychowana na naszych środkach przekazu publika zareagowała po prostu w zgodzie z pobieranymi przez lata naukami, czyli ich brakiem.

Na szczęście to już historia! Nie wiem co spowodowało drastyczną zmianę, bo sam fakt wydania albumu po dziesięciu latach to jeszcze, jak mogłoby się wydawać, dość mało, by nagle zaszczepić masowo miłość do artysty, ale faktem jest, że przynajmniej w ostatnich tygodniach, z jakiegoś powodu zmieniło się nieco Oblicze Tej Ziemi. W bieżącym miesiącu Bowie był w każdym magazynie, w codziennej gazecie, w radiu… I wszędzie przypominano przy okazji jego pokrętne losy – czy to personalne, czy zawodowe (rzucał się w bardzo różne gatunki oraz pracował z wieloma znakomitościami, czasami jako producent a nie muzyk). Mało tego, wkrótce wejdą na nasz rynek DWIE poświęcone mu ksiażki!

 

Uznałem, że to idealny moment, by kuć żelazo póki gorące. Cieszę się, że wszyscy są już świadomi istnienia The Next Day, biorąc jednak pod uwagę to, o czym wspominałem powyżej, warto też dla zachowania proporcji pochylić się najpierw nad Dniem Poprzednim. Podepnę się więc pod słuszną falę świętowania Zmartwychwstania Artysty dorzucając swoje trzy, a może nawet całą szczęśliwą siódemkę groszy – nie chcę mieć potem wyrzutów sumienia, że nic nie zrobiłem, jeśli za chwilę okaże się, że moda minęła… No bo fajnie, że ludzie kojarzą już kto tak naprawdę pierwszy nagrał The man who sold the world, albo kto śpiewa piosenkę lecącą w „Bękartach wojny”, kiedy Melanie Laurent maluje się przed Wielkim Seansem, ale Bowie to jednak znacznie, znacznie więcej.

Postanowiłem pominąć szereg oczywistych gigantów (Space Oddity, Rock’n Roll Suicide, Warszawa), które każdy osobnik wyposażony w uszy POWINIEN znać już na pamięć i podrzucam zamiast tego kilka rzadszych numerów, choć jednak z tych najlepszych płyt. Wybrałem niekoniecznie swoje ulubione kawałki, ale takie, które akurat pasowały mi dzisiaj – zdecydowana większość z nich nie gości zazwyczaj na wydaniach typu „The best of”. Aha, te siedem płyt to naprawdę absolutne minimum, wielkie rzeczy u Bowiego można znaleźć i gdzie indziej (czasem nawet nie na regularnych albumach). Wrzuciłem rzeczy  chronologicznie, bo wiosenne porządki obejmują przecież wszystkie sfery, nie tylko kuchnię i przedpokój.

 

Zanim zaczniemy jeszcze jedno: oczywiście może być tak, że wybrane fragmenty znasz już na pamięć, a nowa płyta o której wszędzie dziś głośno, nie jest dla ciebie żadnym punktem zaczepnym. Jeśli tak, to zapomnijmy o całym wstępie i po prostu posłuchajmy – ta muzyka broni się i bez kontekstu.

 

Pierwszy klasyk, z The Man Who Sold The World, przyciąga pięknie stonowaną, ale narastającą podniośle zwrotką i nieco patetycznym, ale prawdziwie porywającym refrenem. Tekst jak na Bowiego poważny, zahacza też o prywatne przejścia (jego brat przez długi czas był pacjentem psychiatryka, zresztą w latach 80-tych wyczerpany skończył ze sobą…). Bowie to jednak nie żaden gotycki smutas, dlatego pod koniec pojawia się ni z tego ni z owego finezyjny makaronizm ouvre le chien i zaśpiewy godne hymnów w stylu Hey Jude. Hmm, pretensjonalność jako metoda na „przewietrzenie” trochę ciężkawej tematycznie piosenki? Bingo!

Ułożyłem tę listę według kolejności powstawania nagrań (odświeżający wyciąg z albumów-wizytówek ze złotej epoki), ale sam dobór kawałków też nie jest przypadkowy. Po zaangażowanym, lecz jak pamiętamy nieco dziwacznie kończącym się All the madmen czas na inną twarz Davida. Numer poniżej pochodzi z Hunky Dory i dla odmiany nie ma w sobie nic niepokojącego czy zaszyfrowanego. Za to trudno uwolnić się od niego przez cały dzień! (Wspólne ogniwo z poprzednim kawałkiem to temat rodziny, tym razem adresatem piosenki jest synalek. Kto powiedział, że Bowie to dziwak? Zapomnijcie o tych fikuśnych wdziankach i deklaracjach biseksualności, jak słychać to prawdziwy Family Man!)

Przy następnym kawałku trochę oszukuję… Nie wszedł on na płytę The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders From Mars, ale pochodzi z tamtych sesji, więc zaliczam. Poza tym jest to tak powalająca rzecz, że jak jej nie wrzucę, nie zasnę przynajmniej do środy. Mam wrażenie, że gdyby ludzie zaczynali swój kontakt z Bowie’m od Velvet goldmine, nie mieliby innego wyjścia, jak zostać wyznawcami. Może i dobrze, że tak nie jest, świat byłby jednak trochę nudny: dziewczyn nie dałoby się odróżnić od chłopaków, a tych z kolei od kosmitów – tak  niejednoznacznie wyglądał David w tamtym okresie.

Wyszalelismy się, więc czas na czilaut i kolejną płytę. Chociaż czilaut to słowo, które pasuje tu raczej średnio, biorąc pod uwagę, że mówimy o jednej z pięciu Najpiękniejszych Piosenek Kiedykolwiek Przez Kogokolwiek Nagranych. Jeśli myślisz, że przesadzam, to tylko dlatego, że pewnie jeszcze tego nie słyszałeś… (Zazdroszczę ci dreszczu pierwszego razu, dzieli cię od niego kilka sekund). Przy okazji – znowu obalamy mity. Bowie jako cyniczny i wyrachowany dziwak? Tutaj chyba trudno byłoby o większą subtelność i oddanie. Utwór pochodzi z płyty Aladdin Sane, mimo wszystko chyba najbardziej niedocenianej z tych klasycznych.

OK, znowu muszę oszukiwać, no ale skoro Bowie też to robił, i to nie raz… Przecież manipulował nawet danymi osobowymi – podawał się za Ziggy’ego, a potem za Thin White Duke’a! Tym razem zamiast jednego numeru daję właściwie trzy, nieprzypadkowo połączone na płycie Diamond Dogs – concept-albumowej wariacji na temat „Roku 1984” Orwella. Muzycznie i literacko dzieje się tu tyle, że trudno nadążyć, nie będę nawet przymierzał się do wchodzenia w te zasieki. Zakopałbym się niechybnie, a przecież jeszcze dwa kawałki trzeba zapowiedzieć.

Jeśli ktoś zastanawiał się dokąd zaprowadzi nas spacer śladami klasycznego Bowiego, odpowiedź może być tylko jedna – oczywiście do Berlina. Z tym miastem wiaże się mój ulubiony okres jego aktywności. Z płyty Low wrzucam numer, który kiedyś najmniej mnie tu zachwycał, tylko dlatego, że inne wydawały się pochodzić z kosmosu i ten na ich tle jawił się relatywnie konwencjonalnym. Po kilku wysłuchaniach nie miałem już jednak wątpliwości: jest to równie wielkie jak reszta. (Ups… znów śpiewa o rodzinie, tym razem potrzebuje nowej żony!) Szczerze polecam też teledysk, który jest dowodem na to, jak wiele może dać zwykły, niemal pozbawiony kolorów i akcji filmik. Jest jednak jeden kruczek – by osiągnąć ten efekt trzeba mieć za aktora kogoś z fizys Davida

W końcu dotarliśmy do ostatniej z prywatnej listy wielkich płyt. Poza wymienioną siódemką, wcześniej i poźniej było nieraz naprawdę bardzo dobrze (a czasem nawet rewelacyjnie – patrz np. co lepsze momenty albumów Space Oddity, Young Americans, Station to Station, Lodger, Scary Monsters and Super Freaks, Let’s Dance, a nawet Outside czy Heathen), ale to właśnie za pomocą „Heroes” Bowie na dobre zdystansował konkurencję. Płyta formalnie trochę jak odbicie  Low (podobnie jak tam jedna strona jest „piosenkowa” i jedna „ambientowa”) była potwierdzeniem, że stać go na utrzymanie pozycji, na którą wskoczył poprzednim rewelacyjnym wydawnictwem. I że jak tylko chce może wydać dwa wielkie dzieła według podobnego przepisu, bez konieczności ponownego skakania w inne gatunki. Wrzucam kawałek, który trochę się urywa – tak, by każdy mógł sobie zaraz po nim puścić swoją własną listę…

Keep swinging!

 *

A teraz czekam na masowe medialne zadośćuczynienie Johnny’emu Thundersowi, za album So alone, i już prawie będzie można powiedzieć, że ten kraj jest normalny.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *