Teraz dla tych wszystkich, którzy już wiedzą, że Free należy kochać (c.b.d.u. w poprzednim odcinku o nich), a jeszcze nie wiedzą, co jest esencją tej esencji. Wiadomo powszechnie, że chodzi o rozpięty między soulem a bluesem niesamowity głos Rodgersa i o niespieszne, przeszywające frazy Kossofa. No i rozhuśtany bas Frasera oraz solidne, męskie gary Simona Kirke’a. Składniki jednak nie smakują oddzielnie. Potrzeba dla nich garnka. Czy raczej ducha, który je przenika.
A jest to mroczny duch ojca nas wszystkich – Roberta Johnsona. Bluesmana-włóczęgi z gitarą, po którego śladach mknie piekielny brytan. Człowieka bez domu, ulubieńca mężatek, back door mana w wiecznych kłopotach. Co naukowo zostało dowiedzione, Robert L. Johnson na rozstajach dróg zaprzedał duszę diabłu w zamian za muzyczny talent i sukces. Od tej chwili nie zaznał już spokoju, by zginąć od zatrutej whisky w wieku 27 lat. Zostawił po sobie 29 piosenek pełnych lęku, samotności i śmierci, bluesów przeczuwających los autora.
Wróćmy do Free. Duch Roberta straszy najpiękniej na debiutanckiej „Tons of Sobs”. Ciemna strona bluesa w wykonaniu nastolatków brzmi zaskakująco prawdziwie. Sceneria z Johnsonowej legendy żywcem wyjęta. W cmentarnej, doksiężycowej balladzie „Moonshine” i ozdobionym dramatyczną solówką „Goin’ Down Slow” Rodgers śpiewa o żałobie i umieraniu. W stanowiącym ramy całej płyty „Over The Green Hills I/II” i „The Mover” – o samotnej włóczędze, instynkcie pchającym przed siebie, donikąd. Feeling płyty definiuje pierwszym dwuwersem potężne „Worry”:
It’s cold black night
That’s eating up your heart.
Rodgersowe lamenty płyną w klarownym i do bólu oszczędnym akompaniamencie. Ani śladu, choć to 1968 r., bitelsowskich kolorów i creamowych wycieczek w nieznane. Tę surową i monotonną muzykę zupełnie zlekceważyły listy przebojów i krytycy – to samo zrobią zresztą z Black Sabbath (swoją drogą, gdyby stworzyć listę płyt, które zlekceważyli krytycy…). A jednak proces destylacji białego z czarnego, czyli hard rocka z bluesa bez tej płyty nie byłby tak zrozumiały, co więcej, traciłby pewnie na ciągłości. I jeśli macie w otoczeniu długowłose, które uważa, że metal ot tak, deus ex machina, pojawił się ni stąd ni zowąd na świecie – to też warto mu tę płytę zapuścić. I niech dorasta do Roberta Johnsona.
Kolejne płyty Free nie przynoszą już tak konsekwentnie czarnych klimatów (czyżby rozczarowanie brakiem sukcesu komercyjnego?), ale duch Roberta przemyka tu i ówdzie. Kobiety dręczą („Fire And Water”), odchodzą („Free Me”, „Remember”), choć już nie na tamten świat (jak w „Moonshine”). A na najlepszym albumie chłopaków, „Fire And Water” (1970) szczytowe osiągniecie wątku włóczęgowskiego – „Heavy Load”, muzyczne arcydzieło Frasera z refrenem zmęczonego życiem dwudziestojednoletniego Paula:
Oh, I’m carrying heavy load
Can’t go no further down this long road.
Z wiekiem Free weselało i łagodniało, co – przy zachowaniu pięknej bluesowej symboliki tekstów – także miało swój urok (pociągi w „Oh, I Wept” i „Travellin’ In Style”), choć duch Roberta gasł powolutku. A w powszechnym, popularnym, plebejskim odbiorze został bezlitośnie zarżnięty komercyjnym sukcesem „All Right Now”. Ten koncertowy wypełniacz, napisany przez Andy’ego Frasera w garderobie, na kolanie, w ciągu kwadransa, jest urokliwy na pewno, dużo zawdzięczają mu AC/DC, ale do całej twórczości chłopaków ma się średnio. Dlatego, moje drogie dzieci, jeśli chcecie znaleźć i poczuć prawdziwego ducha Free, nie zaczynajcie, broń Boże, od „All Right Now”, tylko tutaj:
Proszę o chwilę zadumy nad jednym z trzech nagrobków Roberta Johnsona i wysłuchanie poniższych:
Pięknie napisane…
dzięki; jak jest pięknie zagrane, to i ładnie napisać łatwiej 😉