Dzikość serca

Dzikość serca

Brzydkie dzieci też potrzebują miłości, może nawet bardziej. John Frusciante, znany szerzej jako gitarzysta pewnego od kilkunastu lat nie robiącego nic ciekawego, a dalej popularnego zespołu, wydał niedawno reedycje wybranych solowych dzieł. Z tym, że conieco pominął. I ja do części tego conieca się właśnie przyczepię, bo akurat niedawno ją sobie na własne ryzyko odświeżałem… Czemu na własne ryzyko? Ano, skoro sam autor ponoć mówił, że longplej Smile from the streets you hold został wydany tylko po to, by zgadzała się kasa na dragi i skoro sam nie jest z niego najwyraźniej specjalnie dumny…

Jak tu jednak nie mieć perwersyjnej przyjemności z odgrzebywania czegoś takiego? Może i jestem złośliwy, ale przecież Frusciante też ma na sumieniu wątpliwe moralnie czyny, że wspomnę na ten przykład, hmmm… wszystko, co nagrali Red Hoci w tym tysiącleciu. Ale spokojnie, nie będę się znęcał nad Smile. Paradoksalnie bowiem, pomimo faktu, że płyta jest za długa, pełna niedorobów, wyżyłowana do granic możliwości (praktycznie emocjonalna pornografia), a chaotycznością mogłaby rywalizować z  zawartością przegródek mojego portfela, to COŚ jednak w niej jest… Niby zdaje się być nagrana na kaseciaku panasonix ustawionym w kuchni pod zlewem, niby z nieraz ledwie pół-przytomnym mistrzem ceremonii a jednak jest w niej nieporównywalnie więcej autentyzmu i emocji niż w każdej regularnej produkcji jego macierzystego zespołu od czasu Blood sugar sex magik. W dodatku w niczym nie przeszkadza, że materiał to mieszanka starych i nowych szkiców i tak naprawdę mamy do czynienia z kompilacją.

Teraz zaczną się schody. Jak właściwie ocenić to wydawnictwo? Choćbym się nie wiem jak się starał, nie da się zastosować kryteriów czysto muzycznych. Potrzaskana pozytywka wydaje przyjemniejsze dźwięki, niż ten longplej, a jednak nie da się zaprzeczyć, że jest w nim pewne piękno i moc. Gość brzmi jakby rzeczywiście był na granicy, ale zamiast irytować, potrafi wciągnąć w swój chory świat. I tak jak cenię Iggy’ego Popa, choćby i dochodził czasem do granic dobrego smaku, oddając się ciałem i duszą rokendrolowi, tak i u Frusciante słychać, że muzyka jest ważniejsza, niż się tu pozornie wydaje. A nawet, że muzyka jest nie tylko abstraktem, ale czymś co po ludzku cierpi, by nie zostać stłamszone przez inne demony zamieszkujące, przynajmniej wtedy, głowę naszego bohatera…

Tak, Smile to płyta, gdzie muzyka musi stoczyć ciężki bój o to, by w ogóle dojść do głosu. Gdyby ktoś pisał książkę z takim podejściem traktowałby język jak swojego wroga, a nie sprzymierzeńca, ale nie z nienawiści do medium, tylko z braku innego wyboru. Frusciante marzy więc, by sztuka go uratowała (biorąc pod uwagę tę historię o potrzebnej na narkotyki kasie brzmi to nieco dwuznacznie…), a jednocześnie, wyczerpany i opętany, sam daje jej tylko tyle szans, ile może i to mimo relatywnie długiego czasu trwania tych zmagań (płyta ciągnie się ponad godzinę).

I to jest właśnie interesujące! Co więcej, to jest prawdziwie dramatyczne. I dlatego, przecząc temu, co powiedziałem wyżej, nie jest to chyba jednak to samo co oglądanie pornografii – ta z definicji nie wzrusza. Smile nie rozładowuje naszego napięcia, ani tym bardziej nie jest junk food dla ucha, pomimo ewidentnej zawartości śmieci w swojej koślawej strukturze. To jest nagranie, które działa, o dziwo, odświeżająco, po tym jak człowiek zaserwuje sobie dowolnych kilka płyt troskliwie wyprodukowanych i przemyślanych. Smile powstało po to byśmy wszyscy pamiętali, że oprócz pomysłu liczy się też w tym biznesie pewne ryzyko. I że tu właściwie nie chodzi o żaden biznes. Nawet płyta wydana po to, by mieć za co dać po garach, może być czymś więcej, niż bezczelnym środkiem do osiągnięcia tego celu. Potrafi być również więcej niż – podejrzaną nieco w tym świetle – autoterapią.

 

Może myślisz sobie, że jestem fanem Smile, ale to nie tak… Nie mogę nawet dać jej w tym tekście więcej niż umowne 3 gwiazdki. Jeśli po tym jak wybrzmi chcesz posłuchać całej od początku jeszcze raz, znaczy, że raczej źle z tobą… To nie jest rzecz do wałkowania przez kilka dni bez wyjmowania z odtwarzacza. To nawet nie jest dobra płyta jako taka. Smile to przypadek, kiedy muzyczna zawartość jest drugorzędna, natomiast drugorzędna nie jest sama muzyka. Jak to niby działa? Tak, że słuchacz przekonuje się o potrzebie magii, w której zbawienne przyjście wierzy nachylający sie nad prywatną przepaścią autor. I w tym konkretnym przypadku to wystarcza. To jest prawdziwe gówno bez domieszek, zrobione przez kogoś, kto nic nie musi udowadniać – wcześniej sprawdził się spokojnie w innej formule. A ten kontrast z Red Hotami, ta konsekwencja w odcinaniu się od swojej macierzy (wcześniej nagrał lepszą, choć też niełatwą w odbiorze Niandra Lades, Usually Just a T-shirt, której MNIEJ melodyjne wątki tutaj rozwinął…) zasługuje tylko na szacunek. Dzięki istnieniu Smile plastikowo-gumowy świat proponowany przez RHCP ma gdzieś tam, trochę w ukryciu, swoje głębsze odbicie.

John nie ma się więc czego wstydzić. Rzeczy, których tak naprawdę nie powinno mu się wybaczyć są z zupełnie innej bajki – na przykład niezawetowanie koszmarnej okładki, tytułu i ogólnego rozpasania Stadium Arcadium, albo niepoinformowanie Anthony’ego Kiedisa,że od dawna jest trochę cienki. A jak by nie patrzeć, miał ku temu kilka okazji.

John Frusciante Smile From the Streets You Hold  (1997)  (3/5) chyba że doszedłeś/doszłaś do ściany i właściwie zdychasz, licząc na cud (co zresztą jest tu idealnym punktem wyjścia do słuchania), wtedy (5/5)

 

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *