Firma

Firma

Jak powszechnie wiadomo, kierują nami dwa główne instynkty: instynkt przedłużenia gatunku i instynkt przetrwania osobniczego. Wiadomym też jest, że łatwo realizować te instynkty będąc członkiem popularnego zespołu rockowego. Najlepiej oczywiście brytyjskiego lub amerykańskiego. Po każdym praktycznie koncercie rewelacyjny materiał genetyczny wprost pcha się drzwiami i oknami, co gwarantuje nam liczne i zdrowe potomstwo. Natomiast nagranie dwóch topowych singli (plus album) pozwala nam do końca dni naszych nie przejmować się rachunkami za prąd i kablówkę. Jeżeli jednak wizja leżenia pod palmami przez najbliższe kilkadziesiąt lat w otoczeniu dzieci i wnuków wydaje się nudnawa, pchamy dalej wózek pod tytułem Rock Band, tyle że nasza działalność przybrać już musi formę instytucji dającej chleb sporej grupie ludzi. Musimy więc zorientować się, na czym stoimy. I tak:

Wariant 1: Jesteśmy wraz z najbliższym kumplem autorami repertuaru naszej grupy. Wtedy najłatwiej. Kasa za prawa autorskie płynie szerokim strumieniem. Dobieramy sobie współpracowników wedle uznania, sami decydujemy o kierunku i rozwoju zespołu, szeroka publiczność nazwę grupy kojarzy z nami. Vide: Rolling Stones (Jagger & Richards), Aerosmith (Tyler & Perry), nasz rodzimy Maanam z Jackowskimi.

Wariant 2: Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi z podwórka. Razem decydujemy o wszystkim i kasę dzielimy równo. Vide: REM, U2, u nas Dżem.

Wariant 3: Przez tydzień graliśmy w topowej kapeli na drugim tamburynie. W wyniku różnych zawirowań zostaliśmy właścicielami nazwy zespołu. Co wtedy? Zbieramy różnych nieudaczników, emerytowanych sidemanów, kuzynów perkusistów i ruszamy, wykonując utwory byłego lidera na jarmarkach i odpustach od Cycowa po Ułan Bator. Vide: Thin Lizzy, Electric Light Orchestra part II, w Polsce – Czerwone Gitary.

Uwaga wyjątek! Jest kapela-firma, która znalazła inną drogę. W 1967 r. bluesowy gitarzysta Peter Green zakłada zespół. Mick Fleetwood – perkusja oraz John McVie – gitara basowa, to panowie, którzy łącząc swoje nazwiska, dali grupie nazwę. Oni to też tworzą ową firmę. Nie mając daru do pisania piosenek i śpiewania, po odejściu lidera dobierają sobie współpracowników obdarzonych tymi umiejętnościami. I trzeba przyznać, że mają nosa. Początkowo bluesowy repertuar pod wpływem nowej współpracownicy Christine Perfect (wkrótce McVie) zmierza w stronę pop rocka. Po kolei odchodzą z zespołu gitarzyści Danny Kirwan, Bob Weston i Dave Walker. Wówczas McVie i Fleetwood zaprosili do zespołu soft-rockowy duet Lindseya Buckinghama i Stevie Nicks. To był strzał w dziesiątkę. Kolejne albumy wynosiły grupę na szczyty popularności (zwłaszcza bestsellerowy „Rumours”). Soft-rockowo-folkowy repertuar z wcześniejszych płyt w tym składzie ewoluował w kierunku popu (jeden z najlepszych popowych albumów w historii: „Tango in the Night”) i country rocka. Oczywiście, trzy silne osobowości nie były w stanie pracować ze sobą zbyt długo. Następne albumy po „Tango in the Night” nagrywane są bez Buckinghama – „Behind the Mask”, bez Buckinghama i Nicks „Time” i wreszcie z nimi, ale bez Christine McVie „Say You Will”. W tym roku wrócili na trasę koncertową. Ponoć Christine zastąpić w swoim czasie chciała sama Sheryl Crow. Być może lada dzień znów ktoś się z kimś pokłóci i w składzie pojawi się jakiś nowy muzyk. Jedno jest pewne. W sekcji rytmicznej na perkusji grać będzie nadal demoniczny Mick Fleetwood, a na basie rewelacyjny John McVie.

To w dużym skrócie historia grupy, którą uwielbiam w każdym wcieleniu. Będę więc do niej wracał przy okazji pisania o płytach. Zachęcam do sięgania po ich dokonania, myślę, że to band trochę niedoceniany i nieznany u nas (poza „Tango…” oczywiście). I jeszcze, oczywiście, że Stevie Nicks to megalaska. Ja jednak zakochany jestem w głosie Christine… a poza tym, co to za dziewczyna, która ma na imię Stefan.

Posłuchajta więc:

Z pierwszego, bluesowego okresu najlepiej zaopatrzyć się w jakąś składankę, gdyż dwa megahity: „Albatros” i „Black Magic Woman” nie ukazały się na płytach studyjnych, a jedynie na singlach. Moją ulubioną płytą z drugiego okresu jest „Bare Trees”. Wszystkie płyty z Lindsey’em Buckinghamem i Stevie Nicks to właściwie jazda obowiązkowa. Najlepiej zacząć od „Greatest Hits” z 1988r. albo zestawów koncertowych „Live” z 1980 r. i „The Dance” z 1997 r.

One Response to “Firma”

  1. Kaśka pisze:

    Ja Fleedwood Mac zaczęłam słuchać w połowie lat 80-ych. Oczywiście dzięki liście przebojów Trójki. Mam prawie wszystkie ich płyty, które zaczęłam wciskać synowi. Początkowo szło opornie, ale ostatnio zaczął się gówniarz łamać :). Pokaże mu tę stronę, niech sobie poczyta co mądrzy ludzie piszą o prawdziwej muzyce. 😉 Pozdrawiam i gratuluję strony.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *