Holy Toy – Warszawa

Holy Toy – Warszawa

 

 

 

Miasto jest czarne.

Jest też mgła, więc w ogóle niewiele widać, ale szkielet jest wyczuwalny pod każdym krokiem. Nie tylko zresztą szkielet, powietrze jakby pulsuje. Chwila, to nie jest mgła, to ma dziwny zapach. Jak swąd metalicznego plastiku, jeśli coś takiego jest, a może ludzkiego mięsa. Zimno. W dodatku, nie wiadomo skąd, woda rozwala się po bruku.

 

Nie da rady bez emocji. Emocji wypływających z minimalistycznej, a tak wszechstronnie niekonwencjonalnej konwencji. Folk dada industrial z aspiracjami do tanecznego tła pod pogańskie nabożeństwa, okraszany raz po raz pseudoangielską ni to deklamacją ni to śpiewem… Jak to jest, że wychodzi z tego spójna porywająca całość, z której na dodatek można by spokojnie wykroić worek zabójczych singli (w równoległej, sprawiedliwszej rzeczywistości Epsilon…), a resztą numerów pogrążyć wszystkich pretendentów do wskrzeszania każdej fali i antyfali?

Warszawa brzmi jak eksperyment a za chwilę jak najlepiej wyważone, chłodno zaprogramowane klasyczne dzieło, którego spektrum znaczeń i odniesień przejeżdża przez głowę, jak pociąg w animacji Švankmajera. A to tylko jedna z wielu atrakcji jakie czekają. Tak, to jest dość osobliwa koncepcja, to ekspres Tokio-Podhale-Księżyc, gdzie nadwiślańska stolica jest tylko jednym z przystanków. Gdyby wyłowić na chybił trafił  niektóre fragmenty można by pomyśleć, że to jakaś postmodernistyczna prowokacja, tymczasem wbrew pozorom jest to raczej przypowieść. Krystalicznie czysta woda, której  strumień niespodziewanie tryska z ciśniętego w breję szlaufa.

Album jest ostatecznym dowodem na to, że najbardziej wartościowe nuty generuje się przede wszystkim dzięki pomysłom, a nie nazwiskom. I może nawet, że jeszcze ważniejsze jest to, jakich nut generować się nie powinno, by ani chwili tu nie zepsuć. Co więcej, pokazuje, że granie może być jednocześnie zabawą i czymś niemal religijnym (“holy toy” to nie tylko fajna zbitka słów), czymś chwytliwym i przy tym awangardowym. I ciągle istnieć w jedynym odpowiednim dla siebie miejscu, jako część uniwersalnej całości.

Nic nie jest w stanie zaszkodzić porządkowi warszawskiej ewangelii – ani zmieniające się tempa, ani niejednorodny język, w którym odprawiana jest ceremonia.  Wydźwięk  najbardziej wstrząsającego hymnu o izolacji od czasów Closer wzmacnia więc na płycie sąsiedztwo absurdalnego Lad Nada i ciężkiego jak tytułowe dzwony Bells. I podczas gdy wspomniany Wojtek to serce albumu, a Marmur – niedościgniony wzór „punktu zapalnego” (chociaż jest dopiero trzecim kawałkiem), kluczem do całości są Dwa Portrety. Opisywanie tego, co niesie ze sobą mija się jednak trochę z celem. Niektóre rzeczy istnieją na swoich własnych prawach, niewzruszone na to czy ktoś zakwalifikuje je jako owczy bobek, czy centrum Układu Słonecznego.

 

S’olavidi lej’o

Helivenqo deh’o

Czilevenqo deh’o

– Ma-ly-o

(Cyprian Kamil Morbid)

 

Miasto jest oślepiająco białe.

Jest może jedynym, jakie zasłużyło na to, by nie musieć nawet istnieć.

 

 

 

Holy Toy – Warszawa (5/5)

2 komentarze to “Holy Toy – Warszawa”

  1. gRamofan pisze:

    Słyszałem o, z pewną taką nieśmiałością wyznam, że nigdy (chyba) nie słuchałem i dodam jeszcze, że ZA-JE-BI-STY kawałek marmuru. Już zamówiłem płytę.

  2. Thomm Ash pisze:

    Jak dla mnie Andrzej Dziubek powinien po rozpadzie Holy Toy przestać grać. Pozdrawiam

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *