Całkiem niedawno to do mnie dotarło. Gdybym miał zostać do końca życia z tylko jedną płytą ze wszystkich, które znam, gdybym miał wskazać tę jedną, jedyną płytę, która nigdy mi się nie znudziła, to…
Ku mojemu ogromnemu zdumieniu nie byłaby to żadna płyta The Beatles!!! Nie byłby to Nick Cave pod żadną postacią (The Boys Next Door, The Birthday Party, Nick Cave & The Bad Seeds, Grinderman, Nick Cave & Warren Ellis)!!! Co więcej, nie byłby to nawet legendarny album Fresh fruits from the fridge The Banana$…
Opowiem Wam o tej płycie. To smutna historia. Życia. W zasadzie to nie wiem od czego zacząć. Wyobraź sobie, że w coś wierzysz, masz jakieś zdanie, może nawet ideały, jesteś sobą, lepszym lub gorszym, (kto z nas jest bez winy?) i pragniesz lepszego świata, próbujesz żyć, ufasz ludziom. Masz kilkunastu przyjaciół, kilku tych najwierniejszych. I masz jeszcze rodzinę…
I wyobraź sobie, że masz przyjaciela, który uznał, że ze wszystkich ludzi to właśnie tobie może zaufać, a ty opiekujesz się jego pieniędzmi, wszystkim, co on ma, dzielisz z nim sukcesy i porażki, dzielisz z nim jego smutki i radości, jesteś dla niego wsparciem i podziwiasz go za to, co robi…
I wyobraź sobie, że pracujesz uczciwie i ciężko, na średnim, choć eksponowanym w branży stanowisku, dbasz o żonę, progeniturę, przyszłość, próbujesz zrozumieć otaczający cię świat i zachować godność i sprawiedliwość we wszystkich, nawet nie do końca jasnych i czystych, sytuacjach…
I wyobraź sobie, że spotykasz w końcu miłość swojego życia. Choć wydawałoby się, że to słowo sparszywiało ci już doszczętnie. Choć zdradzono cię i wykorzystano wiele razy. Choć nauczyło cię życie, że nie ma czegoś takiego jak miłość…
I wyobraź sobie, że wszystko jest ok, jest dobrze, jest nawet superdobrze…
I wtedy wszystko zaczyna się powoli, krok po kroku psuć…
Co ja piszę? Wszystko zaczyna się spektakularnie pieprzyć…
Choć nikt nie robi niczego złego, nie ma żadnej spektakularnej winy, nie ma nawet chwili, w której ta równia pochyła się zaczyna, po prostu nagle, od jakiegoś niesprecyzowanego momentu, wszystko się maksymalnie pierdoli, tak jakby to było przewidziane, tak jakby to było zapisane, tak jakby ktoś sobie tak wymyślił, a może nawet jakiś twój bliski ci sprzedał te geny, ten przepis na śmierć…
Próbujesz się ratować. Różnie…
Myślisz o przeznaczeniu. Próbujesz je zrozumieć. Próbujesz je sobie wytłumaczyć. I wszystkim dookoła. Ale jak wytłumaczyć świat, w którym ojciec zabija w ofierze swojego syna? Miotasz się między wiarą w słuszność swoich decyzji, a rozpaczą i niechęcią. Między spolegliwością i jak napisała Osiecka tak zwaną życiową mądrością, a nieposkromionym wkurwem na chujów srających pieniędzmi po świątyniach. Między świadomością tego, jak powinieneś się zachować, by być w zgodzie ze sobą, a tym, jak trzeba się zachować, by ludzie się cieszyli, by mówili o tobie dobrze. Widzisz jak jeden splot przypadków z tobą w jakiejś tam roli prawie głównej (ale kto tu jest reżyserem?) czyni cię wielkim, garną się do ciebie studenci, uczniowie, tłumy, dziennikarze i przyjaciele (ale ty WIESZ, że nikt z nich nie ostanie się gdy będziesz w mega kłopotach, rozbiegną się i pochowają jak szczury po kątach, okłamią cię w żywe oczy, a ty będziesz wiedział, że kłamią, i nikt nie stanie w twojej obronie, ogarniać będą swoje posady i płatne urlopiki), a jak inne słowa powodują niezrozumienie, odrzucenie, oskarżenia o zadufanie, że palemka odbiła, że gwiazdorstwa się zachciało, że co ty wiesz o zabijaniu, coś ty w ogóle dokonał, byłeś dobry do czasu, ale już przestań, że świat jest zbudowany inaczej, żeś za młody, za stary, za mądry i za głupi. A ty cokolwiek zrobisz — dobre to będzie, czy złe — i tak idziesz w jednym kierunku. Przerażającym, bo nieuniknionym…
Walczysz. Szukasz wyjścia. Rozmawiasz z przyjacielem. Chcesz go uchronić przed nim samym. Nie tak to miało być. Szukasz ratunku u mędrców. Zapalają się im światła w oczach. Myślisz, mądrzejsi, lekarze, doktorzy, może jakieś proszki, może im go wydać, w końcu zagraża swojemu życiu, a tak, może wyleczą, znajdą równowagę, przecież traci kontakt z rzeczywistością…
I stajesz oko w oko z największym wyzwaniem swojego życia, z największą niesprawiedliwością i wiesz już, żeś na wieki wieków synonim zła, że ręce twoje krwią spłynęły niewinną i kombinujesz jakby to, może jakiś sprytny patent, może się uda ten dziki tłum idący czołgiem w jednym słusznym kierunku, żądającym głowy, tych, co mają inne zdanie, ominąć, i wiesz, że to beznadzieja, że nec Hercules, ale nie poddajesz się, raz tak, raz siak, szczęście, że żona cię wspiera, ma sny, pójdzie za tobą do końca, ale też się martwi, bo gdzie się nie obrócisz jeden syf-mogiła-malaria, wszędzie tak samo, sądowe morderstwa, usankcjonowane lincze na wrażliwych ludziach za wrażliwość ich, za dobro, co tylko wkurwia, bo wychodzi na to, że lepsi od masy, lepsi od ogółu, lepsi kurwa, a lepszych w dół, do dołu i trzysta batów i w ogóle niech spierdalają…
Trzymasz się tylko tej miłości. Dla ciebie nie ma już niczego innego na świecie. Przelewasz całą swoją energię życiową w ten związek. Piękny, czysty, wzniosły i oczyszczający. Nie dbasz o swoje imię, nie dbasz o to, co powiedzą, czy zrozumieją, Gdyby trzeba było wydasz wszystkie swoje oszczędności całego życia, cały roczny przychód dla tej miłości, by ją pokazać. Choć oburzeni wszyscy, gadają, wyzywają, wypominają przeszłość, żeś taki owaki, taka owaka, że kiedyś to coś tam i jak śmiesz. Ale ty nic, bo wiesz, że za chwilę tej miłości może już nie być…
I trafia do ciebie to, że już koniec tego tam bujania się. Że się nie wywiniesz, że musisz uznać, że tak miało być, a to, co ma być ma sens i jest dobre, choć dobra, ani widu ani słychu. Boisz się jak cholera, drżysz, płaczesz, upadasz kilkukrotnie po drodze, ale idziesz, z każdym batem, zdradą, z każdym szyderstwem bardziej skulony w sobie, w sobie mniejszy, ale na zewnątrz bardziej dumny, wyprostowany i dzielny.
I trafia to do ciebie, żeś na wieki potępiony, że nikt cię nie zrozumiał, że nikt nie będzie pamiętał twoich zasług, że wszyscy będą cię na językach słów parszywych mieli, że zdanie o tobie mieć będą, a żeś plan wykonał, żeś zrobił to, co miałeś zrobić, że bez ciebie, bez czynów twoich nic, by się nie było, co miało być, to nikogo nie obchodzi. A że potęgę zbudowałeś, tryumfalny wjazd do miasta, wiece na stadionach, pochody, manifestacje, parady, masowe eventy, że bezpieczeństwo zapewniałeś, że o żarcie, rozrywkę, picie, dach nad głową się skutecznie przez kilka lat starałeś, to nikt, nic, pikuś, biała plama, korektor na kartach tych wszystkich oficjalnych ewangeliach i świętych obrazach…
I wracasz do domu. Złamany. Z przetrąconym kręgosłupem. Witasz się z najbliższymi. Smutny. Choć nic złego w świetle prawa nie zrobiłeś. Przecież sed lex. Ale wiesz, że najgorsze jest to, że przegrałeś nie grając…
I wiesz, że musisz żyć z piętnem patologii, że nie ma i nie będzie empatii, że będą udawać, że cię nie było, że uczuć twoich nie było, że serca twojego nie było, że ciała twojego nie było, że namiętności nie było, że to pomyłka, że jesteś satyrą apokryfów i herezją popkultury…
I dobra, ok, zamorduj mnie ojcze, ale teraz, zanim zmienię zdanie…
I po tym wszystkim dobrym co zrobiłem, potępiony jestem na wieki…
I obarczyli mnie winą…
I kocham i boję się tej miłości…
Ta historia urywa się w najgorszym możliwym momencie. Jest czwartkowa ciemna noc. Znikąd nadziei. Grupa przyjaciół w totalnej rozsypce. Czworo dobrych ludzi w rozpaczy. Dwóch z nich nie żyje. Każdy z nich spełnił swój obowiązek, wypełnił swój los.
Ja wierzę, że coś się boskiego jeszcze może wydarzyć. Może za dzień, dwa, może trzeba aż trzech.
Ale to kwestia wiary. Bo po ludzku to się kończy śmiercią. Mrokiem. Beznadzieją. Depresją.
Jestem każdą z tych osób. Jezusem, Judaszem, Piłatem, Marią Magdaleną. Celebrytą i śmieciem. A ty?
To jest ten jeden album na świecie, który spełnia perfekcyjnie moje muzyczne wymagania artystyczne na każdy dzień, każdy nastrój, każdą pogodę i o czymś opowiada i opowiada historię i ma piękne melodie, w aranżach, w których instrumenty są dobrane z powodu swojego brzmienia, a nie dlatego, że ktoś potrafi na nich grać, a zagrane tak perfekcyjnie, że nie znajdziesz żadnej skuchy, żadnego miejsca słabszego, muzycy grają bezbłędnie, wokaliści i wokalistki dotykają interpretacyjnego absolutu śpiewając poruszające i wyraziste teksty, w genialny sposób w pierwszym utworze są zmieszczone wszystkie następne, i cały jest zanurzony w rocku, choć znajduję tam chyba wszystkie gatunki muzyki rozrywkowej.
Mimo, iż nie bawi, gdy się go słucha…
Andrew Lloyd Webber (muzyka), Tim Rice (libretto): Jesus Christ Superstar: (10/5)
https://www.youtube.com/watch?v=lS2nX4fuzqc