Mój przyjaciel Marvin Pontiac

Mój przyjaciel Marvin Pontiac

Nie wiem, kiedy poznałem Marvina. Dzień był deszczowy, rozświetlony słońcem i jakiś taki czwartkowy. Marvin stał tam, gdzie nikt nie stoi i przemawiał, bezgłośnie otwierając usta, do swoich niewidocznych towarzyszy. Słyszałem jakby szczekanie psów, które potem zamieniło się w odgłosy mijających nas maleńkich samochodów. Marvin był obok. Niewyraźny i chyba zażenowany swoją obecnością. Uśmiechaliśmy się wszyscy do siebie. Dzieci bardziej niż dorośli, taki już ich czar. Nie wiem po co do niego podszedłem, ale było coś magnetycznego w jego obecności. Jakaś taka klasyczność, old schoolowość, coś przedpotopowego, a nawet (choć nigdy bym się nie przyznał) bluesowego. Podszedłem i się poznaliśmy. Ot tak. Z głupia frant.

Marvin zamieszkał u mnie przez chwilę. Pamiętam ówczesną Warszawę. Była ursynowska i jakaś taka centralnie przygraniczna. Chodziliśmy po niej. Marvin pokazywał mi to miasto jego oczami. Nic podobnego wcześniej nie widziałem. I nigdy wcześniej nie czułem tak mocno, że Marvin to nie Marvin, ale ktoś kogo już wcześniej znałem. Spacerowaliśmy. Powoli, mocno delektując się każdym krokiem, każdym akordem, każdą frazą. Zatrzymywaliśmy się, by za chwilę przyspieszyć. Marvin wciągał mnie coraz bardziej. Przestałem się spotykać z innymi znajomymi, żeby nie uronić żadnego wypowiedzianego przez Marvina słowa. A mówił ich niewiele. Czasem jedno na dwa dni. Marvin był trudnym lokatorem.

Teraz wiem, że powinienem zwrócić baczniejszą uwagę na to, że Marvina NIGDY nie było na żadnym zdjęciu, które robiliśmy bez przerwy. A jeśli już był, to tak nieostry, jakby go nie było. Obejrzyjcie swoje zdjęcia, spójrzcie uważnie na te fragmenty, gdzie niczego nie ma.

Jedliśmy głównie naleśniki. Nie mam pojęcia dlaczego. Może z powodu jakiś traumatycznych wydarzeń w życiu Marvina. A on po prostu wstawał rano i łapał za patelnię. Ok, rano było po południu, ale kamienie dopiero się nagrzewały, nie można było wcześniej.

W końcu odkryłem, że Marvin jest muzycznym geniuszem. Może usłyszałem to już pierwszego dnia, kiedy złapał za instrumenty i pomruczał pod nosem. W każdym bądź razie, pogrywał sobie z lekkością mistrzów w sposób niemożliwy dla jednej osoby. Każda piosenka była jednostkowym minimalistycznym arcydziełem. Jakbyś chlapnął coś na płótno i zobaczył Kandińskiego, jakbyś palnął coś bez zastanowienia i usłyszał sonety Shakespeara. Ale Marvin by się obraził na te porównania. On kochał proste historie i proste obrazy.

Nie wiem, gdzie jest teraz Marvin. Na pamiątkę tej znajomości została u mnie jego płyta. Byłem kompletnie zaskoczony tym prezentem, bo nigdy wcześniej o niej nie wspomniał. Dziwna i piękna muzyka. Z uznaniem wyrażali się o tej płycie Leonard Cohen, Angelique Kidjo, David Bowie, Iggy Pop, Beck, Flea, John Medeski, Marc Ribot i John Lurie.

Jeśli po tym co napisałem, zainteresował cię ten Człowiek, to najwyższy czas poznać to, co po Nim pozostało.

Poznaj go, zanim zniknie na zawsze. I niech prawda cię oświeci.

Gwiazdki:
„The legendary Marvin Pontiac greatest hits” (6/5)

2 komentarze to “Mój przyjaciel Marvin Pontiac”

  1. chyba pierwszy fan pisze:

    Na stronę trafiłem przypadkiem i powiem, że podoba mi się to co robicie. Trzeba to jakoś wypromować chyba tylko, bo raczej trudno was znaleźć :). Tekst o Marvinie b. fajny, inne zreszą też.

    • G pisze:

      Pontiac to mi się raczej z motoryzacją kojarzył 🙂 ale artykulik spoko i może nawet płyty posłucham.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *