Zasadniczo nie lubię opery. Pewnie przez uraz z dzieciństwa. Jako młodociany uczeń podstawówki, w ramach wycieczki szkolnej zostałem dostarczony na Poławiaczy pereł. Bizet, klasyka, poważna rzecz, w (aż) trzech aktach… Oczy zaczęły mi się kleić już po kwadransie pierwszego, jednak będąc dzieckiem nieźle wychowanym wiedziałem, że obcując ze sztuką wysoką spać nie wypada. Zwłaszcza w miejscu publicznym. Dlatego spektakl ten zapadł mi w świadomość (i podświadomość zapewne też) jako nierówne zmagania z Morfeuszem, w końcu zakończone porażką. Oczywiście nie uszło to uwadze opiekunów i miało wiadome konsekwencje. Coś podobnego przeżyłem już potem tylko raz, w liceum, na Księżniczce czardasza… a może Wesołej wdówce. Mój uraz rozszerzył się wówczas na operetkę, i – niejako awansem – na musicale wszelkie.
Opery nie lubię, ale czasem chadzam. Żona mnie wyciąga. To dzięki niej obejrzałem Zagładę domu Usherów, chyba najciekawsze wydarzenie muzyczne (i teatralne) w jakim miałem okazję uczestniczyć w ubiegłym roku. Zagładę w reżyserii Barbary Wysockiej mógłbym z czystym sumieniem polecić każdemu, bo to świetny przykład na to, jak w klasykę literatury można tchnąć nowe życie. Duża w tym zasługa zarówno hipnotycznej muzyki Philipa Glassa, jak interpretacji Wysockiej, która zamiast klasycznego romantycznego horroru serwuje nam psychoanalizę raczej. Niewątpliwy plus tego przedstawienia to również oszczędna, przemyślana, znakomicie korespondująca z librettem, multimedialna scenografia. Niestety, póki co, Zagłada domu Usherów zniknęła z repertuaru Opery Narodowej (nie wiem czy już na dobre).
W ubiegły weekend Magda zabrała mnie na Medeamaterial – kolejne widowisko operowe wyreżyserowane przez Wysocką, wystawianym na tej samej scenie, również w ramach cyklu spotkań muzyką współczesną Terytoria. Tym razem miałem bardzo mieszane odczucia.
Po pierwsze – i najważniejsze – muzyka. Dla mnie nudna, intelektualiści rzekliby pewnie „trudna”. Były może dwa momenty, w trakcie godzinnego spektaklu, kiedy coś tam we mnie poruszyła. Dusapin, to jednak nie Glass.
Po drugie – też istotne – nadmiar środków wyrazu. Przez cały czas trwania spektaklu nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że tym razem forma (scenografia, choreografia) rozmywa treść. Na niedużej scenie sporo się dzieje, przewija się przez nią niemało postaci, dodatkowo Wysocka znowu sięgnęła po obrazy i teksty (dużo tekstów) z projektora, jako element scenografii. Tyle, że ten multimedialny przekaz trudno ogarnąć, zwłaszcza, gdy widz chce jednocześnie śledzić tłumaczenie niemieckiego libretta podawane z promptera. Postać Medei i jej opowiadana na nowo historia gubi się w tym wszystkim. To poniekąd chyba zamierzony efekt – nie do końca jest jednak dla mnie jasne, czemu ma służyć i co reżyserka chce mi za pośrednictwem spektaklu powiedzieć.
Tym, co w moim odbiorze ratuje Medeamaterial jest głos i umiejętności odtwórczyni głównej roli. Mimo, że muzyka Dusapina nie trafiła do mnie raczej, nie mogłem nie zachwycić się lekkością z jaką amerykańska sopranistka Heather Buck radzi sobie z naprawdę trudną wokalnie partią Medei. Gdy opadła kurtyna, nieco żałowałem, że nie skupiłem się wyłącznie na jej śpiewie. Być może to jest jakiś klucz do tego przedstawienia…
Bycie w związku wymaga od nas czasem kompromisów, a nawet wyrzeczeń. Niestety, wbrew słowom piosenki, miłość nie jest wszystkim, czego potrzebujemy – czasem trzeba jeszcze pozmywać naczynia, wyszorować kibel lub wyjść do opery. Ciągle za nią nie przepadam, ale nie przesadzajmy, da się to znieść. Raz na pół roku. Wystarczy.
Medeamaterial Opera Narodowa, reżyseria: Barbara Wysocka
Ocena: (2.5/5)
Leave a Reply