Keith Richards: Mistrz riffów, ale i ornitolog

Keith Richards: Mistrz riffów, ale i ornitolog

Czy The Rolling Stones mogą przestać grać – po pięćdziesięciu latach – tylko dlatego, że Keith Richards niepochlebnie ocenił rozmiar Jaggerowego ptaszka?

Nie powiem, że sięgnąłem po „Życie”, aby poznać odpowiedź na to pytanie, niemniej dowiedzieć się wprost z niewyparzonej gęby gitarzysty paru drobiazgów o jakże bliskich mi postaciach – bezcenne.

Na przykład Robert Jonhson – „niektóre z jego najlepszych kawałków konstrukcją przypominają kompozycje Bacha. Niestety, przegiął z laskami i miał krótkie życie”. Jimmy Reed „był zawsze nawalony jak stodoła”. John Lennon – „Bardzo lubiłem Johna. Pod wieloma względami był głupkiem (…) nie sądzę, aby kiedykolwiek opuścił mój dom w pozycji innej niż horyzontalna”.

„Życie” niesie jednak mesydż zdecydowanie bardziej doniosły niż katalog wykolejonych postaci oraz odmian wszelkiej maści narkotyków wraz ze szczegółowym podręcznikiem ich stosowania (sam bohater jest czysty od lat, co nie przeszkadza mu kilkakrotnie zauważyć, że obecny towar nie umywa się jakością do tego z lat siedemdziesiątych). Autobiografia Keitha mianowicie jest książką o nieustającej miłości do muzyki. Oczywiście narrator zajmująco przedstawia wszelkie wątki, James Fox przeniósł bowiem na papier wiele z mówionego stylu Keitha, ale kiedy jest mowa o gitarze, przechodzimy na wyższy poziom. I oczekiwanie na iluminację, w jaki sposób Jimmy Reed łapał B7 (a raczej w jaki sposób go nie łapał) to dla Keitha moment daleko bardziej ekscytujący niż fiku-miku i koka razem wzięte. Rozważań na temat otwartego stroju gitary, podejścia Charlie’go Wattsa do hihata oraz lewej ręki Stu jest zresztą wiele i wszystkie opisywane z największym zaangażowaniem. Ewidentnie się tego muzycznego bzika czuje – chcę wierzyć, że to nie jest zasługa Foxa, a prawdziwy obraz duszy mistrza riffów (a tak, wspomniał i o sobie: „jestem mistrzem riffów”).

Dla tych, którzy lubią czytać z jutubem pod ręką znajdzie się też mnóstwo tropów do wyszukania, zwłaszcza bluesowych i rockandrollowych, choć wiele ciepłych słów poświęca też Keith muzyce marokańskiej i tej tworzonej przez braci z Jamajki.

Ale oczywiście i koloryt życia rockmana, zwłaszcza w sixtiesach i seventiesach – oddany jest uczciwie i z typowo Keithowym poczuciem humoru. „Anglia jest w rękach kogoś, kogo bohaterem jestem ja? Przerażające” – konstatuje nasz bohater, kiedy Tony Blair śle mu wyrazy uznania i życzenia zdrowia po operacji czaszki. Ten zdrowy dystans jest mocną stroną Keithowego opowiadania (oczywiście nie dotyczy muzyki, no i bycia mistrzem riffów), choć wcale nie oznacza czegoś w rodzaju rozliczenia czy odbrązowienia, bynajmniej. Keith Richards kilka mitów rozwiewa, kilku innym nie zaprzecza, a kilka innych jeszcze ubarwia – ubaw po pachy, ciekawe, czy Mick bawił się równie dobrze.

Więc żeby podsumować: doskonale się to czyta, panie i panowie, jest to tłuste, ostre i gorące jak brzmienie Gibsona Les Paul, na którym Keith wyciął „Satisfaction”. Albo inaczej: przyjemność czysta. Jak koka May & Baker.

Keith Richards (i James Fox), „Życie. Autobiografia”, Wydawnictwo Albatros, (5/5)

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *