Howlin’ Wolf: O Wilku i Bluesie – dla białasów

Howlin’ Wolf: O Wilku i Bluesie – dla białasów

Blues istnieje dzięki uczuciu – to truizm. Jego formalne ograniczenia sprawiają, że jest jak warcaby wobec szachów modern jazzu, progresywnego rocka czy ambitniejszego popu. Niewielki wybór ruchów wymaga intuicji i głębokiego zrozumienia istoty gry. Blues to sztuka pojedynczego ruchu, sztuka momentalnej iluminacji. Strukturą dla tych momentów jest feeling. Przemyślana wirtuozeria zanudza bluesa na śmierć. Ale żeby to jeszcze skomplikować, blues bez wątpienia wymaga wirtuozerskich umiejętności. Przekład iluminacji na dźwięki jest bowiem zadaniem karkołomnym.

Taa… Howlin’ Wolf widzi to nieco inaczej:

Wielu ludzi chciałoby wiedzieć, co to jest blues. Powiem wam, co to blues. Kiedy nie masz forsy, to jest blues. Kiedy nie masz forsy, by zapłacić czynsz, to jest blues. Wielu ludzi gada, że nie lubi bluesa, ale kiedy nie masz forsy, by zapłacić czynsz i kupić jedzenie, to możesz być pewien – to właśnie jest blues.

Blues jest wtedy, kiedy masz czarne myśli…

Mało który białas może to zrozumieć, dlatego zostawiam tę pierwszą, mądralistyczną interpretację zjawiska dla niekumatych białasów właśnie. Jedną z takich najbardziej ignoranckich bladych twarzy jest naczelny, który na moje wynurzenia o Wolfie replikował błyskotliwie i zaskakująco: „A nie znam, może napisz coś o nim?”. Stracił resztki mojego szacunku, moralną legitymację do pisania o muzyce, ale spowodował również olśnienie, że warto pisać także o oczywistościach, fundamentach i kamieniach milowych. Bo materia jest tak rozległa, że nawet podstaw nie idzie czasem ogarnąć. Proszę zatem.

Kim był Howlin’ Wolf?

Chester Arthur Burnett, urodzony w 1910 r. w stanie Mississippi, ochrzczony po którymś tam prezydencie USA. Uczeń legendarnego Charliego Pattona, szwagier Sonny’ego Boya Wiliamsona. Wzrostu okazałego (6 stóp i 5 cali), rozmiar buta siedemnaście, czym zarobił na przydomek Big Foot Chester. Pomagał ojcu w polu i grał. Służył w armii, choć walczyć w Europie nie pojechał. Kiedy pod koniec lat 40. dostał pierwszy program w radiu, było to 15 minut łączących wiadomości rolnicze i bluesa. Już wtedy znany z dzikiego scenicznego wizerunku. Wyobraźcie sobie faceta blisko dwumetrowego, naprzemiennie ryczącego jak bizon i wyjącego jak wilk, tarzającego się po scenie z harmonijką i wariackim błyskiem w oku. Wyobraźcie go sobie oczywiście we wczesnych latach pięćdziesiątych. Sam Philips, właściciel Sun Records, jeden z najsłynniejszych producentów w historii Ameryki, widział to tak:

Oczy mu płonęły i nabrzmiewały żyły na karku, i bracie, w jego głowie nie było nic oprócz tej piosenki.

Ciekawiej i obrazowo przedstawia to Bonnie Raitt:

Kiedy byłam dziewczynką, zobaczyłam na łące konia z erekcją. Pomyślałam „O, kurna!”. Tak się czułam, kiedy usłyszałam Howlin’ Wolfa – a kiedy go spotkałam, było tak samo. Był najstraszniejszym, najrozkoszniej przerażającym kawałkiem męskiego testosteronu, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam.

No i tegoż właśnie potężnego farmera wypatrzył łowca talentów Ike Turner (tak, ten sam!) i doprowadził do nagrania pierwszego w karierze czterdziestojednoletniego muzyka singla – „Moanin’ At Midnight”. Po wciągnięciu do współpracy genialnego młodego gitarzysty Huberta Sumlina kariera Wolfa powoli nabierała rozpędu. W kolejnych latach powstają nieśmiertelne standardy Wilka: „Smokestack Lightnin’”, „Sitting On Top Of The World”, „Who’s Been Talkin’”. Przepotężny ochrypły wokal, dynamiczny band i zróżnicowane pomysły aranżacyjne to wizytówka brzmienia Wolfa. Ta muzyka rozstrzeliwuje malkontentów, którzy twierdzą, że wszystkie bluesy są takie same. Różne tempa, różne patenty rytmiczne, zróżnicowane nastroje… Jak wyglądała ta alchemia kompozytorsko-aranżacyjna z całą swoją komplikacją? Hubert Sumlin opowiada szczegółowo, niemalże rozwlekle:

To proste. Siadaliśmy, gadaliśmy i dopracowywaliśmy numer.

Lata sześćdziesiąte to komercyjny triumf bluesa, skradzionego Afroamerykanom przez białe dzieciaki z Anglii. W tym okresie nasz bohater dorzucił do zestawu evergreenów swoje kompozycje „Killing Floor” i „Louise”, zaliczył też okres współpracy z najwybitniejszym chyba kompozytorem bluesa tamtego okresu – Williem Dixonem. Dixon napisał dla Wolfa „Spoonful”, „Back Door Man” czy „Little Red Rooster”, żeby wspomnieć tylko piosenki nagrane potem także przez najsłynniejszych białasów. Wtedy pokazywać się z Howlin’ Wolfem chcieli i Jagger, i Clapton, i wielu innych.

Płyta „London Sessions” z Claptonem, Stevem Winwoodem, Ringo Starrem i sekcją rytmiczną Stonesów powstała w 1970 r., kiedy Wolf był już chory. Hubert Sumlin wspomina, że cały czas towarzyszył mu lekarz, a podczas dwóch z ośmiu sesji nie był w stanie grać. Mimo to nie zaprzestał koncertów. Po jednym z nich dwóm młodym fanom powiedział:

Białe chłopaki nie potrafią grać dwunastotaktowego bluesa…

Choć potem dodał, że zna jednego, który radzi sobie z tym not bad. Myślę, że Eric powinien to traktować jako komplement. Tym bardziej, że jak wieść gminna niesie, efekt londyńskich sesji podsumował kiedyś Wolf treściwym słówkiem dogshit.

Po kilku atakach serca, z ciężką chorobą nerek, Howlin’ Wolf powrócił na scenę pod koniec 1975 r. W Chicago Amphitheater zagrał wszystkie stare numery i czołgał się po scenie jak w czasach, kiedy blues nie był muzyką dla białasów. Po standing ovation trafił od razu pod opiekę lekarzy. Zmarł dwa miesiące później. Dokładnie 34 lata temu. A jakieś dziesięć lat temu usłyszałem go po raz pierwszy i od tej chwili rozumiem, kiedy jest BLUES.

Ale co wy, białasy, możecie o tym wiedzieć…

„Smokestack Lightnin'” live, na basie Willie Dixon

…i czyste piękno – studyjne „Who’s Been Talkin’

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *