POŻEGNANIE  Z  LOU

POŻEGNANIE Z LOU

Nie ma co szerzej tłumaczyć, że odeszła właśnie jedna z najważniejszych postaci rokendrola. Człowiek, który w pewnym sensie zmienił poszukującą, ale „dziewiczą” jeszcze wtedy muzykę w pełnokrwistą formę wyrazu. I który w dużej mierze zainspirował prawie wszystko, co w ostatnim półwieczu określano pojęciem alternatywy. Nie ma też potrzeby wspominać o całej fikuśnej otoczce: jego przygodach tożsamościowo-seksualnych, dragach, wyjątkowo trudnym charakterze. To wszystko jest istotne, ale zostało już wielokrotnie przerabiane, zwłaszcza w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin…

Nie będę o tym pisać również dlatego, że nie potrzebuję takiego dystansu – śmierć Lou Reeda jest dla mnie wydarzeniem z gatunku tych osobistych. Jak odejście starego znajomego. Jeśli słucha się czyjejś płyty tysiąc razy (a mniej więcej tak często musiało mi grać w domu przy różnych okazjach The Velvet Underground & Nico) to w pewnym momencie ten ktoś staje się już częścią życia, jest na zawsze wplątany w prywatne bebechy. Do dziś pamiętam jak w podstawówce pierwszy raz usłyszałem „Venus In Furs” i „Heroin” w filmie „The Doors” Stone’a i jak w liceum pilnowałem się na szkolnej wycieczce w Krakowie, żeby tylko nie wydać kasy na bzdety, a zamiast tego kupić sobie w jakimś dużym sklepie kompakt Loaded. Pamiętam też jak później, na studiach, mimo, że nigdy nie interesowało mnie specjalnie odgrywanie nieswoich kawałków, któregoś dnia po prostu siadłem przy gitarze, a na palce spłynęło mi chodzące już wtedy za mną od kilku tygodni śmiertelnie piękne „The Bed”, z jego najlepszej solowej płyty…

W trochę innej, bo podłożonej pod swój głos tonacji, gram to już któryś tam rok.

 

skórka

 

 

Lou_Reed

 

Dzisiaj, z bogatego, i co tu kryć, mocno nierównego (ale przez to też jakoś bardziej “ludzkiego”) katalogu Reeda wybrałem sobie kilka ważnych dla mnie momentów. Takich, które wyjątkowo dobrze rezonowały kiedyś z moim stanem ducha, albo które odkrywały mi kolejne oblicza muzyka – świeże i przez to niezapomniane. Dzięki, Lou. Here come the waves…

 

Black Angel’s Death Song (The Velvet Underground & Nico, 1967)

Przyznam się od razu – jestem uzależniony. Od tej instrumentalnej monotonii Johna Cale’a i jeszcze bardziej od brzmienia tego jednego z najdziwniejszych tekstów w dorobku Reeda. Śmierć czarnego anioła to mantra-bajoro, które plamiąc oczyszcza, za każdym razem kiedy takiego „oczyszczenia” potrzebuję.

 

Make Up (Transformer, 1972)

Najpiękniejsza perła na jego najbardziej przebojowym albumie. Co biorąc pod uwagę, że jest tam zarówno „Satellite of Love” jak i “zestaw obowiązkowy”, czyli „Walk on the Wild Side” + „Perfect Day” (pierwszy do podziwiania, drugi do uwielbiania) świadczy o niej nie najgorzej. „Make up” zawiera też moją ulubioną linijkę spośród wszystkich, które kiedykolwiek napisał, ale zachowam resztki prywatności i nie powiem o co chodzi.

 

I Heard Her Call My Name (White Light/ White Heat, 1967)

Kiedy pierwszy raz to usłyszałem wydawało mi się, że właśnie kończy się żywotność moich głośników. Nigdy nie spotkałem już takiego brzmienia, nigdzie. Druga płyta Velvetów jest z wielu względów jeszcze bardziej bezkompromisowa niż pierwsza, no ale pierwsza… była pierwsza, a kocha się podobno na całe życie. Dlatego właśnie, z czystej lojalności, do White Light/ White Heat wracałem jedynie kilkaset razy.

 

Disco Mystic (The Bells, 1979)

Znane jest powiedzenie Reeda o tym, że w graniu na gitarze starczy tak naprawdę jeden chwyt, dwa to dużo, a trzy to już jazz. Zresztą chyba znał się na oszczędności skoro całe Metal Machine Music to album złożony wyłącznie ze sprzężeń. Tutaj słychać, że czasem Lou adaptował zasadę ekonomicznego gospodarowania również do układania tekstu.

 

Jesus (The Velvet Underground, 1969)

Niby powszechnie wiadomo, że Lou Reed to nie tylko skórzana kurtka, prowokacje i ekscesy, ale i tak rzadko się pamięta, że pośród wielu bezbłędnych ballad ma na koncie także tę, do trochę nietypowego adresata. Rzecz pochodzi z najbardziej niedocenianego albumu zespołu, a szkoda, bo jest zaskakująco spójny. Ma się wrażenie jakby wszystkie piosenki, mimo że dość zróżnicowane tematycznie i rytmicznie, płynęły na jednym oddechu. Idealny przykład płyty gdzie rokendrol jest dojrzały, a wcale nie traci przy tym wiarygodności.

http://www.youtube.com/watch?v=2-SD90fws3w

 

Men of Good Fortune (Berlin, 1973)

Wierność jest trudna. Tak naprawdę Berlin zajmuje w mojej pamięci nie mniej ważne miejsce niż debiut… Różnica polega na tym, że gdybym chciał słuchać jej równie często jak tamtej, dziś nie pisałbym tego tekstu, tylko dryfował razem z Lou na górze, gdzieś w okolicach Uppermost Boulevard, w jakimś “St.Peter’s” nad kuflem z nieziemsko dobrym Czarnym Mlekiem. Jeśli istnieje coś takiego jak doskonałe skrzyżowanie rozmachu z intymnością i najsubtelniejszego wyrafinowania z najsurowiej emocjonalnym mięsem, to jest nim właśnie ta płyta. Ale jest coś jeszcze. Na żadnym innym nagraniu w historii nie ma tak cudownie delikatnej, a jednocześnie tak upiornej i rozdeptującej serce sekwencji piosenek jak „Caroline Says II”, „The Kids” i „The Bed”. Jak widać nie wrzucam tutaj żadnej z nich. To dlatego, że tak naprawdę ja ich nie polecam, ja przed nimi ostrzegam.

 

Goodbye Mass (In a Chapel Bodily Termination) (Magic and Loss, 1992)

Nagranie chyba idealne na okazję. Najbardziej bezdennie ponury longplej w jego dorobku (Berlin też był przytłaczający, ale było to ponuractwo osoby młodszej, oprócz rozpaczy zawierającej jeszcze trochę witalnej frustracji). Skoro jednak sam autor sugeruje tutaj, że płacz i żałoba nie są najlepszą opcją nawet przy czuwaniu, nie możemy rozstać się w takim nastroju…

 

European Son (The Velvet Underground & Nico, 1967)

Na koniec schizofrenicznej, słodko-plugawej jazdy bez trzymanki jaką jest Płyta z Bananem, tuż po wspomnianej już historii o aniele, dostajemy… no właśnie, to nie jest piosenka. Nie jest to też z pewnością najbardziej znana, czy lubiana kompozycja VU, ale też nie taka jej funkcja. „European Son” to komunikat, przesłanie do świata, o tyle istotne, że świat przekaz ten mniej lub bardziej świadomie odebrał. I już nigdy potem nie był taki sam. Dał się wmanewrować w zakazane nowojorskie jabłko i do dziś użera się z obudzonymi wtedy demonami. Dla samego kawałka, tego pędzącego na łeb na szyję protopunkowego vademecum, starczyło – zanim rozwali się o własne nogi – ledwie kilka linijek tekstu na samym początku. Potem w którymś momencie coś pęka i z siłą wodospadu spływa wprost do kibla. A stamtąd w kanały całej aglomeracji, i dalej, w ocean.

I to jest dokładnie ten moment, w którym widać główkę.

 

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *