Sialalala(la)

Sialalala(la)

Porządkując stare papiery, natrafiłem na fotografie z pierwszego wspólnego wyjazdu z Magdą. Sprzed prawie 20 lat. Archeologiczne znalezisko. W tle Beskid Sądecki czasów szalejącego Balcerowicza. Transformacja i jej ofiary. Turystów jak na lekarstwo, puste pijalnie wód, pozamykane pensjonaty i domy wczasowe, dogorywające knajpy. Mała apokalipsa.

W Starym Sączu zachciało się nam pójść do kina. Ot, standardowa procedura na początku damsko-męskiej znajomości. W pierwszej połowie lat 90. XX w. nie było to jednak takie proste. W czasach, gdy w każdym domu i zagrodzie magnetowid stawał się artykułem pierwszej potrzeby, bilet na film nieoczekiwanie okazywał się towarem luksusowym oraz – co tu dużo mówić – zbędnym. Kina pustoszały i padały jak muchy.

Do dziś pamiętam zaskoczenie, niedowierzanie i radość malujące się na twarzy Pani z Okienka (raczej nie była to już panienka), kiedy zadeklarowaliśmy chęć uczestnictwa w najbliższym seansie. Trwała tam niczym sienkiewiczowski latarnik na odległej, zapomnianej placówce. Mogliśmy sprawić, że jej kinowa egzystencja znów na moment nabierze sensu. Przywrócić nadzieję, jeśli nawet nie na lepsze jutro, to chociaż na lepsze dziś. Stanowiliśmy wszak prawie połowę widowni niezbędnej do pokrycia kosztów uruchomienia aparatury. Teraz pozostawało już tylko trzymać kciuki, aby pojawili się jeszcze trzej widzowie.

I tu zaczynały się schody.

Czekaliśmy. Napięcie rosło z każdą chwilą. I niepewność – przyjdą, nie przyjdą… W końcu przyszli, ale tylko dwoje – kolejna para konkretnie. Konsternacja. Niepokój. Pojawi się ktoś jeszcze? Wejdziemy?

Czas leciał…

W końcu, a było już ze 20 minut po planowym rozpoczęciu projekcji, Pani z Okienka stanęła w obliczu podjęcia strategicznej i dramatycznej decyzji. Wyraz jej twarzy ewidentnie dawał do zrozumienia, że biła się z myślami. Niełatwa to musiała być bitwa. I nie wiem, czy bardziej w przejawie desperacji, czy akcie rezygnacji, mimo braku kworum, w romantycznym porywie postanowiła zadziałać wbrew, pójść pod prąd, olać dyspozycje przełożonych. Sprzedała bilety, odpaliła sprzęt i udało się – obejrzeliśmy film „Sokół i koka” („The Falcon and the Snowman”). We czworo. A właściwie we dwoje, bo druga para dając głośno wyraz swojej kurwa-co-za-gówno” dezaprobacie wyszła w trakcie seansu.

Jak się okazało trzy dni później, był to ostatni seans w historii starego kina w Starym Sączu.

Nic na to nie poradzę, że mój pierwszy wyjazd z Magdą – pełen przecież różnorakich wrażeń – kojarzy mi się głównie z muzyką z tego filmu.
A konkretnie z utworem „This is not America” będącym wspólnym dokonaniem Pata Metheny’ego i Davida Bowie’go (ósmego stycznia obchodził 64. urodziny). Ilekroć go słucham*, tylekroć utwierdzam się w przekonaniu, że tak właśnie powinno się grać pop. Uwielbiam ten kawałek. Jego motorykę, drive, melodię. No i to przesłanie, motto właściwie. Tyleż adekwatne wówczas, co aktualne dziś.

Bo TO nie jest Ameryka. Bezapelacyjnie. Sialalala(la)…


*Polecam wersję live, z płyty Bowie’go „BBC Radio Theatre, London, June 27, 2000” (5/5), wydanej również jako DVD. Koncert z ogromną lekkością zagrany i równie dobrze zaśpiewany (sample poniżej). Bowie w topowej formie.

Miałem także okazję na żywo usłyszeć „This is not America” (i to parokrotnie) wykonywane przez Pata Metheny’ego i jego ludzi. Też zacnie, ale bez Bowie’go. To jednak nie było to…

Sample:
Koncert w BBC Radio Theatre „This is not America”

Koncert w BBC Radio Theatre „Absolute Beginners”

One Response to “Sialalala(la)”

  1. Lennon pisze:

    Absolutnie wzroszajacy tekst (wyswietlily mi sie i tamte czasy i te kina ktore juz nic nie wyswietlaja) Naprawde wpis nie gorszy niz piosenka Davida Bowie, niech nam zatem cogra- gra sialalalala (la)!!!

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *