SPARKS – Kimono My House

SPARKS – Kimono My House

Potrzebujesz właściwego wstępu? Lepiej nie patrz w moim kierunku. Wstęp narzuca jakiś kontekst, przygotowuje na ciąg dalszy, umiejscawia coś tam gdzieś tam. A chodzi o to, że ta niesamowita płyta wzięła mnie jakiś czas temu za łeb, nie wiadomo w sumie jak, bez żadnej zapowiedzi. I tego łba nie chce mi puścić, ani choćby poluzować, czy to adwent czy karnawał. Niby fajnie, że muzyka jest w stanie działać na mnie tak, jak wtedy, gdy byłem pryszczatym pędrakiem, ale z drugiej strony mam akurat kilka ważnych rzeczy do zrobienia, a tu z koncentracją krucho! Mam obowiązki, nie mogę sobie przecież ot, tak po prostu, znów walnąć w kimono. A jednak to właśnie robię. Regularnie.

Stop. Spróbujmy to jakoś ogarnąć. Choć nie ręczę za swe ręce, które często zamiast zdań na klawiaturze wystukują rytm na blacie, w takt kolejnych piosenek i w efekcie bardzo opóźniają to pisanie…

Ta płyta zniewala! Ta płyta ogłupia! Ta płyta… ratuje. Jużeście myśleli, że pozamiatane i zgon czai się za obwodnicą. Jużeście założyli, że nic dwa razy się nie zdarzy. A tu nagle BUM! Zbawienie trwające trzydzieści sześć minut z hakiem (nie uznaję reedycji z bonusami – to się musi kończyć na tym, czym się oryginalnie kończy, jeszcze do tego wrócimy). Thanks God it’s not Christmas, śpiewa młodszy brat Mael (Russell). A jego starszy brat Mael (Ron) wybija akordy w tle. I ja też się cieszę, że to nie święta jeno. A w zasadzie cieszę się i martwię, bo to od kilku tygodni obsesyjna melodia dnia powszedniego. To nie jednorazowe wyrwanie z szaroburości, to się nieustannie dzieje, tu i teraz. Choć to już inny rok za oknem i już któryś tam luty.

bros

Dziesięć kawałków. Popatrzmy, co tu mamy: najlepsze otwarcie w historii (increasing heartbeat, tak, to jest dokładnie to, co czuję od kilku tygodni, od samego początku), najlepszy numer dwa, najlepszy numer cztery i najlepsze zakończenie wszech czasów. Całkiem nieźle. A pomiędzy nimi sześć piosenek, które nie mogą przecież być równie wstrząsające, bo by wam rozsadziło bebechy i główną nausznicę. Dlatego są tylko piękne. Że przesadzam w tym wszystkim? Nie wiem, nawet jeśli, to przecież nie ja – od kilku tygodni nie ma czegoś takiego jak ja. Jest tylko increasing heartbeat.

Kimono My House przetacza się przez mózg jak żywioł, zbierając i deformując wszystko, co zapisane na jego twardym dysku. Przy czym żywioł to perwersyjny. Tak wysublimowane, uteatralnione i ręcznie zdobione rzeczy zwykle domagają się delektowania i rozłożonego na etapy wyszukiwania podspodnich warstw. Tutaj nie ma na to czasu. Od samego początku wpada się w wir wydarzeń, i jeśli zdarzają się momenty wytchnienia, to następują zawsze odrobinę zbyt późno, by się uspokoić, wtedy gdy ciągle jeszcze szukasz własnej szczęki po podłodze, rozedrgany poprzedzającymi te wytchnienia wybuchami.

Niektórzy będą narzekać: że zbyt podobne do siebie te kawałki, że zbyt przjaskrawiona wokalna interpretacja. Albo że w ogóle jakieś to niepoważne i cyrk na wsi. Z takimi osobnikami zerwij kontakt – zwyczajnie nie wiedzą co mówią. Nagrać rzecz tak pstrokatą i wielowątkową, ale przy tym bezdygresyjną jak garażowa epka na dwóch akordach i tak emocjonalną – to jest wyższy stopień wtajemniczenia. Kimono My House mimo, że na swój sposób kaloryczna jak czteropiętrowa bombonierka jest w dodatku bardziej “alternatywna” niż miliony nagrań czystej krwi zespołów gitarowych. Dlaczego? Ano dlatego, że “wie lepiej” i że według tego ustanawia własny język, nie bojąc się obciachu ani balansowania na wielu granicach. Rozmach i oszczędność, wyrafinowanie i prostota, tutaj te przeciwieństwa osiągają magiczne porozumienie, za które każdy kumaty grajek powinien być gotów dać się poćwiartować.

5

A potem zaczyna się ostatni numer.

I ostatni akapit. I bardzo dobrze – nie umiem pisać jak zza zaszklonych oczu ledwie widzę literki. Nie wiem, może jestem za miękki na tę planetę, może to idiotyczne, żeby się rozklejać przy wodewilowej historii o frajerze czekającym na swoją wybrankę… na równiku (bo tam obiecała się z nim spotkać), ale nic na to nie poradzę. W tej sztucznej jak samo życie historii jest zawarta najgłębsza prawda, której nie ma. No chyba że jest – głosem w głowie. Pojedynczym słowem. Oh yeah.

SPARKS – Kimono My House (1974)

This Town Ain’t Big Enough For Both Of Us, Amateur Hour, Falling In Love With Myself Again, Here In Heaven, Thank God It’s Not Christmas, Hasta Mañana Monsieur, Talent Is An Asset, Complaints, In My Family, Equator

(5/5)

One Response to “SPARKS – Kimono My House”

  1. Jac pisze:

    Tak, bardzo dokładnie wiem o czym mówisz, kolego. Zaraziłem się Sparks jakieś 3 tygodnie temu (2018) i jest coraz gorzej (tzn. lepiej). A kiedy usłyszałem w końcu „My Baby’s Taking Me Home” i zobaczyłem teledysk oraz wersję live, zwa-rio-wa-łem. I bardzo dobrze. Trudno natomiast byłoby mi wytłumaczyć komukolwiek (albo wręcz byłoby to niemożliwe), dlaczego zespół Sparks rozpierdala.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *