TALKING HEADS — czyli nie samym światłem człowiek żyje

TALKING HEADS — czyli nie samym światłem człowiek żyje

Z góry mówię “przepraszam” do tych co się obruszą, ale dłużej już mi się nie chce pewnych rzeczy tolerować. A w sumie to nie przepraszam! Bo niby co to ma być — zmowa jakaś?

Niemal wszyscy zaznajomieni z tematem wmawiają mi od lat, że szczytowe osiągnięcie ekipy Davida Byrne’a to „Remain In Light”. Tak już jest i amen. Otóż, moi drodzy, niekoniecznie. Zawsze z podejrzliwością podchodziłem do instytucji świętych krów i uważam, że też mam prawo wrzucić swoje trzy grosze na temat tego bardzo dobrego, ale jednak nie najlepszego albumu w dyskografii Talking Heads. Umówmy się na starcie — nie czepiałbym się go dla jaj, to oczywiście kawał świetnej muzyki — jestem po prostu podrażniony ogólnym zaślepieniem, uwielbieniem jakie na nią spływa KOSZTEM poprzednich płyt tego zespołu. Tymczasem jak dla mnie jest to album być może nawet nie tak przekonujący jak jedynka i dwójka (one mają np. lepsze zakończenia), nie mówiąc już o „Fear of Music”, po którym „RIL” jest może nie jakąś uderzającą, ale jednak — obsuwą. Tak, nie przesłyszeliście się, to nie udar słoneczny przeze mnie przemawia.

Oczywiście, wszystkie cztery pierwsze płyty (plus rewelacyjne dema, nagrane jeszcze jako trio!) są więcej niż udane i ich chronologiczne następstwo jest naturalne — jedna mogła się pojawić dopiero po wyczerpaniu tego, za co brała się poprzednia. Poniżej skupię się na  „Fear Of Music” i „Remain In Light”, bo im do siebie najbliżej, chociaż wyraźnie inne przesłanki stoją za tymi albumami. Być może nawet inne pojmowanie swojego powołania, że się tak lekko bombastycznie wyrażę… Mimo, że część numerów mogłaby się pojawić na którymkolwiek z dwóch albumów (np. I Zimbra mogłaby otwierać „RIL”, a The Overload zamykać „FOM”), różnica jest już jak na tacy podana w tytule — rzadko kiedy jest to tak czytelne. A z drugiej strony najciemniej bywa pod latarnią, bo nie każdy zwraca na to uwagę. Ja wiem, że światło to podstawa, ale mnie kojarzy się też z brakiem dyskrecji – wolę trochę chłodnego mroku, zwłaszcza w dni takie jak ten.

th2

Generalnie rzecz biorąc, to, co słyszę na „Remain In Light” nie brzmi dla mnie jak coś NIEZBĘDNEGO, coś co koniecznie musiało się tam znaleźć — w takim, a nie innym miejscu, w kontekście ALBUMU jako całości. To sprawia, że nie stawiam tej płyty wśród wielkich, ale zaledwie wśród zjawiskowych, jakkolwiek dziwnie takie dzielenie może dla kogoś brzmieć. I to sprawia, że widzę ją jako zbiór, owszem, nierzadko świetnych pomysłów, ale wrzuconych nieco na siłę. No bo przecież gdyby nie były wrzucone na siłę, to nie doszłoby do tego, że dwa najbardziej niepewne punkty kolejno zamykają i otwierają drugą stronę winyla. Tak, tak, już słyszę te protesty: jak to? Once In A Lifetime słabe? No, może nie od razu słabe. Doceniam, że brzmi to jak rzecz jedyna w swoim rodzaju, przewrotnie i tak dalej. Nie zmienia to jednak wrażenia, że numer ten dość szybko męczy (w życiu nie miałem sytuacji, żebym akurat chciał sobie go puścić!) i pod względem klimatu totalnie rozbija płytę, tym gorzej, że następując bezpośrednio po jej najbardziej udanym momencie, czyli szaleńczym, hipnotycznym The Great Curve (według mnie jedyna rzecz na „RIL”, która wytrzymuje porównania z NAJLEPSZYMI numerami na poprzedniczce) A The Overload? Czego chcę od niego? Znowu, nie mówię, że to jakaś porażka — całkiem zacny zamykacz. Podobno nagrywali go w y o b r a ż a j ą c  sobie brzmienie Joy Division. Jeśli tak, to nawet zgrabnie wyszło, tyle tylko, że nie bardzo widzę, co ten numer wnosi w porównaniu z wieńczącym „Unknown Pleasures” I Remember Nothing. Nie mówiąc o tym, że tamten był w swoim minimaliźmie znacznie bardziej dramatyczny! Cholera, nawet długość trwania tych kawałków jest niemal taka sama… Z prostej kalkulacji wychodzi więc, że przynajmniej ćwierć numerów (dwa na osiem) z „RIL” nie jest na oczekiwanym przez mnie poziomie — a są one w kluczowych miejscach. Sam początek płyty jest bardzo dobry (Born Under Punches i Crosseyed and Painless), ale nawet te rzeczy bledną z początkiem „Fear Of Music”, gdzie już od I Zimbra zaczynało się czyste szaleństwo, doskonale zrównoważone za chwilę przestrzennym, ale intrygującym Mind. No, a potem było równie ciekawie, może z jedynym słabszym fragmentem w postaci zbyt przewidywalnie zaaranżowanego Life During Wartime (tak, to kolejny mit — że to niby najlepsza rzecz na „FOM” podczas gdy jest dokładnie odwrotnie, zaś co do kluczowego momentu albumu to jest nim rzecz jasna Memories Can’t Wait — intensywne, mroczne i wyzwalające JEDNOCZEŚNIE – próżno szukać czegoś takiego na „RIL”…)

ril

Nie jestem do końca przekonany co do rozkładu akcentów na „Remain In Light”, nawet jeśli na płycie analogowej ma to znacznie więcej sensu i mamy tak naprawdę do czynienia z dwiema różnymi opowieściami. Problem chyba w tym, że wszystko, co najbardziej „żywe” i energetyczne poszło na pierwszy ogień, z kulminacją już w trzecim numerze. Strona B po prostu za bardzo „człapie” w zestawieniu z tempem poprzedniej.  Najpierw ten wprawdzie witalny, ale lekko irytujący Once…, dalej niby bujające, ale nieco męczące tak naprawdę Houses In Motion i wreszcie cudownie nastrojowe, ale chyba odrobinę zbyt statyczne w swojej lokalizacji Seen And Not Seen i Listening Wind. Po tym drugim praktycznie już śpimy. Tak, oba te numery są magiczne, ale nie zapominajmy, że na deser po nich jest jeszcze przecież sześciominutowy The Overload. Przyznaję, że idea jest całkiem oryginalna: mało która płyta zaczyna się tak intensywnie po to, by zupełnie zmienić front w samym środku, a potem już do samego końca brzmieć tak “nieruchomo”.

„Remain In Light” mimo, że w wielu miejscach niezwykła, to płyta na swój sposób… efekciarska. Sorry, ale właśnie tak to odbieram. To dzieło zespołu (oraz Briana Eno), który wszedł bardzo wysoko poprzednim albumem i teraz świadomy swoich wielkich możliwości i obeznania z tym, co na czasie (a nawet co poza ten czas wykracza), pokazuje, że może zrobić co tylko zechce — bo w ogóle wszystko mu teraz wolno, tak po prostu. Dlatego jest tam trochę swoistego nowofalowego tribal-dance’u (The Great Curve), trochę połamanych eksperymentów w formie jednak bądź co bądź piosenki (Born Under Punches), zróznicowanie między śpiewem a gadaniem (Once in a Lifetime), albo wręcz samo gadanie (w intrygującym opakowaniu — Seen And Not Seen), trochę ponurości przebranej za radochę (Once In A Lifetime) i trochę rzeczywistego dołu, choć bardziej jako ćwiczenie stylistyczne niż z konieczności (The Overload). W zasadzie to naturalne, że zespół w podobny sposób konsumuje swój wielki potencjał i inteligencję muzyczną, ale chodzi mi o to, że jest to trochę popisywanie się — na najwyższym poziomie, ale jednak. Muzyka czasem wielka, ale bardziej jako poszczególne projekty, niż jako zebrana do kupy całość. Bardziej jak błyskotliwe pokazy cyrkowe w różnych dyscyplinach, niż jak trzymająca się swoich ram historia. Pozornie niby jest git — Talking Heads umieją zagrać opętańczo, ale też prześmiewczo, czasem delikatnie, a czasem ciężko i ponuro. Fajnie — tylko że ja za każdym razem czuję tu LEKKIE rozdrażnienie. Ta płyta jest dla mnie po prostu zbyt schizofreniczna by do niej chętnie w całości wracać. A przecież nie mam tego problemu choćby z innymi „rozbitymi” na dwie odmienne części albumami, które współtworzył Eno – Low albo „Heroes” Davida Bowie.  Może to kwestia co do kogo pasuje, nie wiem, w każdym razie często jak słyszę „Remain In Light” tęsknię do przecież też różnorodnej, a jednak znacznie bardziej zwartej „Fear Of Music”.

fom

Ponieważ „Fear Of Music”, dla odmiany, to nie efekciarstwo tylko pokora. Ale nie taka, że ręce po sobie i gęba na kłódkę. Wprost przeciwnie. Na „FOM” słychać po prostu, że aby przekonująco “buntować się” w muzyce trzeba się jej, no właśnie… trochę obawiać. Ale obawiać w sensie: “wiedzieć, że ona wie lepiej niż my”, a nie w sposób paraliżujący inwencję. Bo ona naprawdę wie lepiej — jak już pozwolimy jej przemówić i cierpliwie się do niej dostroimy, to wtedy możemy przebić się na drugą stronę. A ta bywa czasem niebezpieczna – bo to nie jest i nigdy nie była TYLKO zabawa. Muzyka może być zarówno środkiem i celem, i najważniejsze jest to co w ramach jej wewnętrznej konstrukcji, na potrzeby konkretnego albumu czy kawałka, jest jej potrzebne. Nie znaczy to, że nie ma miejsca na popisy, ale lepiej jeśli pasują do kontekstu. Jest dyscyplina w imię wspólnej misji, i to wcale nie wyklucza urozmaiceń i radykalnych rozwiązań (na „Fear Of Music” pierwszy numer I Zimbra i ostatni Drugs, brzmią nie tylko tak, jakby nagrywały je dwie różne kapele, ale w dodatku na różnych kontynentach i w dwóch różnych dekadach — a mimo to pasują idealnie do spójnej płyty!) Na tym albumie, odwrotnie niż potem na „Remain In Light”, jeśli coś się pojawia na zasadzie urozmaicenia to celowo, by rozładować intensyfikację emocji i barw, a nie po to by pochwalić się na jaką to odwagę nas stać. Taka jest np. funkcja Mind, pozornie spolegliwego, ale podskórnie niespokojnego, czy Heaven, prostego, ale nie prostackiego, za to niedającego się zapomnieć już po pierwszym słuchaniu.

I taka jest dla mnie zasadnicza różnica — „Fear Of Music” jest, wbrew pozorom, subtelniejsze, a wcale nie mniej bogate i zachowuje przy tym lepsze proporcje między ego wykonawcy a samą muzyką — z jej tajemnicą, której ten wykonawca pozwala się intuicyjnie prowadzić. „Remain In Light” z kolei, to może i miejscami genialne, ale jednak “pieśni profana”. Robimy co chcemy i hulaj dusza — muzyka jest teraz na naszej łasce. Talking Heads zdają się wychodzić z tego obronną ręką, bo był to jednak świetny zespół na tym etapie, ale będę się upierał, że to, co zrobili nie wygrywa tu w znaczeniu, że efekt jest nieskazitelny, ile raczej, że sam pomysł jest wyjątkowo ciekawy. Wolę jednak „Fear Of Music” – rzeczy teoretycznie bardzo różne potrafili tam zespolić w pulsującą całość i sprawić, że jedna wypływa z drugiej. I dlatego jest to lepsza PŁYTA, nawet jeśli poziom pomysłowości nie jest niby większy niż na „RIL”. „Niby” — ponieważ gdyby rozebrać na czynnki pierwsze oba albumy, to wyszłoby, że to, co tak nowatorskie w 1980 miało już jakiś początek na rzeczy wydanej rok wcześniej

be

Tyle z mojej strony. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że przeskok z jednej do drugiej płyty był dla nich naturalny. Nikomu nie chodziło przecież o drugą część „FOM”. W pewnym sensie te albumy to jak noc i dzień pod tą samą datą w kalendarzu. Ale to, że za dnia więcej rzeczy wpycha się nam w kadr, nie znaczy przecież, że ów dzień jest z definicji lepszy. To tylko ludzie gadają swoje, bo kiedy trzeba było uważać, to większość z nich jeszcze spała.

One Response to “TALKING HEADS — czyli nie samym światłem człowiek żyje”

  1. tenpawlak pisze:

    aaaaaaaaa!!!! to już wszystko jasne!!! 🙂

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *