THE FALL – upadek w życie

THE FALL – upadek w życie

Kilka lat temu, w lipcu, któregoś dnia zamyśliłem się tak porządnie, że przebierając nogami zwyczajnie zapomniałem iść. Nie dziwota więc, że wyrżnąłem. Wydawało mi się najpierw, że pod jakąś nieznaną szerokością geograficzną, ale potem wszystko się wyjaśniło: nie tyle tak daleko dotarłem, ile dotychczas miejsce to zwyczajnie omijałem… Albo inaczej, używając głupiego porównania: miałem w szafie wygodne kimono, ale z przyzwyczajenia korzystałem tylko z ciuchów porozrzucanych po podłodze – musiało więc ono chwilę zaczekać na swoje ponowne, właściwe odkrycie. Chyba że, używajac jeszcze glupszego porównania: miałem paczkę soli, ale słodziłem zielem angielskim. Albo na odwrót.

Ha! Za to teraz wiem – im więcej Upadku, tym więcej Życia. Teraz cały jestem wewnątrz, korzeń.

Muszę zrobić mały wstęp. Drugi znaczy się. Będzie nieco osobisty. Głęboki oddech, okej.

Przez całe lata oczekiwałem od płyt, które miały mnie porwać, żeby były gotową wypowiedzią, w miarę możliwości precyzyjną, takim świadomym stejtment (sorry, Nicolas Rey). Niekoniecznie „czystym”, w sensie nierozbebeszonym, ale z jakimś skończonym wyrazem. Tym samym pełnymi garściami czerpałem z rzeczy pośrednio chwalących, nie bójmy się dużych słów, tak tak, ŚMIERĆ! (nie bójmy się też innych dużych słów – ekstrapolacja, prestidigitator, itp.). Tak czy inaczej, było tego trochę, materiału nieskończenie pięknego w swojej skończoności. Ciągle zresztą słucham takich historii, ale…  The Fall odbierałem na tym tle w inny niż dziś sposób – w swojej kategorii zasługiwali wprawdzie na szacunek za odmienność, ale nie zachwycali. Po pierwsze jednak, jeśli uważasz artystę przede wszystkim za godnego szacunku, to znaczy, że jest ci on tak naprawdę emocjonalnie obojętny, a po drugie, i ważniejsze – mój błąd polegał na przykładaniu niewłaściwej miarki! Bo przecież nie samą śmiercią człowiek żyje! I nagle jak mnie coś nie trafi… Był lipiec, zamyśliłem się tak bardzo, że zapomniałem iść.

Dnia owego włączyłem sobie, nie pierwszy raz zresztą, The Frenz Experiment (precyzja co do namierzenia konkretnego albumu zupełnie nieistotna, patrz niżej), a rzeczy niespodziewanie zaczęły się ukazywać takimi, jakimi powinny już dawno temu. Aha, byłem trzeźwy! To znaczy, w klasycznym znaczeniu tego słowa, bo tak naprawdę – jak Samuel Jackson w Pulp Fiction – nieoczekiwanie zaczynałem właśnie prywatny transitional period. Od tego lipcowego dnia przeprosiłem się z pewnymi zagadnieniami, co z grubsza oznaczało początek fascynacji, uwaga znów duże słowa, nie dziełem, ale TWORZENIEM. Nie efektem, a PROCESEM. A w moim prywatnym spektrum był to przewrót niemal kopernikański… Dla wyjaśnienia tylko dodam, że oczywiście już dużo wcześniej na każdy dopracowany album dajmy na to King Crimson przypadało w mojej muzycznej edukacji coś formalnie „luźnego”, powiedzmy Metallic K.O. The Stooges, albo solowy Syd Barrett. Tyle, że The Fall w tym sensie to jeszcze inna bajka. Nie mówię, że lepsza, bo to nie konkurs i nie o takie porównania chodzi. Po prostu tutaj sam proces twórczy, w odróżnieniu od „dzieła”, wyniesiony został na piedestał z taką pewnością siebieczęstotliwością, że łojezu. Tutaj między życiem a sztuką jest nie tyle znak równości, co w ogóle nie ma nic, tak blisko siebie i naturalnie są umieszczone. I do tego ten ostentacyjny brak pretensji. To znaczy ten pełen zabawnych pretensji brak pretensji… No bo niby czemu nie traktować nagrywania, jak potrzeby fizjologicznej, a jednocześnie pretekstu do tyrad na wszelkie możliwe tematy? Niby czemu nie traktować swojej misji poważnie, będąc jednak non-stop świadomym absurdalności tego wyboru? The Fall łączy intensywne z wyluzowanym, bordowe z beżowym.

Manchesterska w swoich korzeniach kapela istnieje, zdaje się, od zarania dziejów. Był sobie lider i byli jego współpracownicy. Byli, poszli, przyszli, potem znów poszli i znowu są. A w ogóle to zupełnie inni. Kobiety, mężczyźni, Angole, Jankesi, starzy, młodzi… Niektórzy ładni, jak Brix, była żona Marka, niektórzy brzydcy (większość). A w ogóle to nie przyszli/poszli, tylko na ogół zostali zwerbowani, a potem wylani na zbity pysk. Dlatego choć ostatnie trzy płyty nagrane były w tym samym składzie, zapewne się to jeszcze zmieni. Skład miał już zresztą tyle konfiguracji, że może i ktoś z twojej rodziny grał w The Fall. Spytaj taty, albo ciotki. A może kiedyś padnie na ciebie? Niezbadane są wyroki wszechwładnego Marka. Pewne jest tylko, że przetasowania będzie robił do samego końca, swojego albo świata. A kiedy przyjdzie sąd ostateczny przygotuj się, podkręcając gałkę przy którymś z ich tysiąca wydawnictw – będzie to bowiem bardzo pożądany, totalnie wolny od wszelkiego patosu soundtrack. Godziwe wyluzowanie w spodziewanym zalewie lamentów i żalów za grzechy.

Jak już się domyślasz, albo i nie, zespołem zasadniczo rządzi jeden jegomość – Mark E. Smith. Jeśli chodzi o ustrój jest to, by być precyzyjnym, dyktatura absolutna z bonus trackami, czyli deprecjonowaniem wkładu poszczególnych podwładnych nawet wiele lat po po podziękowaniu im za współpracę. Sens tego podejścia polega jednak na tym, że nie chodzi tu o rozbuchane ego Marka (choć zapewne jest ono tak duże, że gdyby umieścić je na torach, nie znalazłoby się miejsca dla nikogo innego by się dosiąść), ale na tym, że jak mało kto wie on o co mu chodzi i jak to egzekwować. Ma być zaangażowanie, ma być groove (chyba, że akurat nie ma być), ma być czujne uczestniczenie w obrabianiu zapodanego materiału i znajomość swojego miejsca w szeregu. W zamian za elastyczność współpracownicy otrzymują zerową odpowiedzialność, tę bierze na siebie szef. I to podejście działa! Wystarczy zobaczyć, czy któryś z armii muzyków, którzy przewinęli się do tej pory, zrobił karierę gdzie indziej. Czy brakowało im nie zawsze przyjemnego przecież wokalu Smitha? Nie, brakowało im inspiracji i swobody, która paradoksalnie była możliwa dzięki temu zamordyzmowi. (Uwaga, w tekście znajdują się nawet niespecjalnie podprogowe informacje, mające na celu uwypuklić, że demokracja to syf. Nie wierzcie również w to, że w Beatlesach McCartney i Lennon mieli mniej więcej tyle samo do gadania. Tak naprawdę żelazną ręką rządził Ringo, który na zdezelowanym pudle układał wszystkie piosenki. Był tak zajęty, że właśnie dlatego niewiele śpiewał. A czasem nawet niewiele grał. No dobra, to może akurat zły przykład).

Wroćmy do tematu. Smith, tak zgryźliwy i sarkastyczny, megaciężki we współżyciu i w ogóle, że hej, jest  w gruncie rzeczy człowiekiem o duszy… idealisty. Ubranego w bardzo nieprzyjemny charakter i mocno wykolejonego, praktycznego i bezwzględnego, ale jednak. Jego zajęcie to prowadzony z pasją osobliwy pamiętnik, który od czasu do czasu jest nagrywany albo prezentowany na żywo. Mark podchodzi więc do mikrofonu, snuje albo czasem wyrzuca z siebie gorączkowo całe strumienie świadomości, rebusy, komentarze, elaboraty, żarciki, prognozy pogody, wyniki meczów, cokolwiek (choć są też tematy przewodnie – jest dość wyczulony na obnażanie różnych społecznych „spinek”, absurdów i kuriozalnych póz). A muzyka próbuje za tym wszystkim nadążać. Albo i on próbuje dorzucać swoje trzy po trzy muzyce. O co w tym chodzi wiedział już  Baudelaire (choć nigdy nie słyszał The Fall!) – geniusz to umiejętność przywołania w sobie szczeniaka na pstryknięcie palcem. Tyle, że Mark wie więcej, niż dziecko. Wie i widzi więcej, niż zdecydowana większość ludzi parających się jego fachem. Kto chce może sobie znaleźć ciekawe historie w milionie tekstów, które są do naszej dyspozycji. Ale uwaga: jeśli będziesz chciał go gruntownie zrozumieć, możesz się naprawdę zmęczyć, albo nawet zaliczyć zjazd z totalnej frustracji. (I dobrze ci tak – muzyka nie jest od rozumienia! Nie obrażaj jej nigdy w ten sposób!)

Tyrady Smitha to jednak nie wszystko, wypada pochylić się nieco również nad warstwą instrumentalną. Jest na płytach The Fall cała masa frapujących pomysłów – od zbastardyzowanego rockabilly i dziwnych garażowych jazd przez taneczne bity, toporne a czasem upiorne usypiacze, przez sporo rzeczy niby spójnych, ale jednocześnie otwartych w swej formie, aż po doskonałe w pozornej nijakości rzęchy czy numery beztrosko popowe… Czasem jest to wszystko trochę kontrowersyjnie zmiksowane (cała płyta Levitate), czasem słychać kwiczenie małpy w środku prawie dziesięciominutowego numeru (to z Are you are missing winner, początkujących uprasza się o niezaczynanie od tej płyty…). Raz muzyka leci na łeb na szyję, jak w jednym z moich ulubionych kawałków Container drivers, a raz jest uroczym kolażem dźwiękowym, jak w fantastycznym Paintwork. A jeszcze kiedy indziej wydaje się, że stoi w miejscu pół godziny i jedynie jakiś pijak drze się do mikrofonu. To nawet dość często, szczerze mówiąc… – sęk w tym, że to ciągle jest dobre! (przeważnie). Ogólnie zależy więc jak pasuje. Najśmieszniejsze, że w tym niby-bajzlu słychać zawsze od razu, że to The Fall. To się nazywa styl, bez względu na to czy się lubi muzykę czy nie. Ja radzę, żeby lubić, ale nie zdziwi mnie jeśli ktoś ma z tym problem, bo to jest w pewnym sensie podobna estetycznie historia jak, bo ja wiem? taki Captain Beefheart. Albo to czujesz, albo grozi apopleksją. Różnica jest taka, że Kapitan był nieco autystyczny i mieszkał na pustyni, a Mark E. Smith jest gościem, który często wychodzi do pubu pić ze zwykłymi ludźmi. I to słychać. Jest trudny, ale nie stroni od komunikacji. No i bardziej niż ćwiczenia w atonalnych dziwadłach lubi dobrze zapętlony rytm przez co do niejednego numeru możnaby spokojnie (albo niespokojnie) tańczyć. Jeśli te dziwadła przy okazji też wychodzą w The Fall na światło dzienne to często jako głos podświadomości. Kto jest otwarty i kuma prywatne wyczulenia szefa, może wbrew pozorom znaleźć sobie sporo miejsca na różne harce w ramach tej kapeli. O ile tylko muzyk dba o dobro danego kawałka i zna swoje miejsce w zespole, Mark nieraz pozwala mu na całkiem fajne rzeczy.

Biorąc pod uwagę rozmiary dyskografii trochę przeraża mnie perspektywa wyróżniania i opisywania poszczególnych płyt. Ponadto, jeśli jakaś jest lepsza, niż inne… to tak po prostu wyszło, bo przepis pozostaje podobny. Przeważnie nie ma tu zakulisowych historii szczególnie wartych rozbabrania. No dobra, czasem są ciekawostki: Hex Enduction Hour na przykład była częściowo nagrywana na Islandii, w czasach gdy mało kto wiedział, czy mieszkają tam ludzie, niedźwiedzie czy wiewiórki. Bend Sinister z kolei wyróżnia się produkcją, bo wziął się za nią mistrz John Leckie, przez co mamy fajny kontrast klarownego, przestrzennego brzmienia z naturalnym dla The Fall formalnym rozbisurmanieniem (bardzo lubię to słowo, zostawię go tu nawet, jeśli inne lepiej by oddały, o co mi chodzi). Ale tak w ogóle to podejrzewam, że żadna płyta nie zmieni nigdy twojego podejścia do tematu dopóki sam nie znajdziesz pasującego do twojej głowy klucza. Rozumiesz, te drzwi były zawsze przeznaczone tylko dla ciebie. Z tą różnicą, że tak naprawdę nie tylko.

Dobra, wrzucę więcej konkretów. A więc tak: przede wszystkim godne polecenia są: składanka Early Years, a potem regularne albumy Live at Witch Trials (achtung, to live to ich debiut, achtung zwei – tak naprawdę, to nie jest w ogóle płyta live, tacy z nich figlarze!), Dragnet, Grotesque, Perverted by Language, This Nation’s Saving Grace… cholera, w zasadzie nie tylko one, ale WSZYSTKO od początku istnienia zespołu do końca lat 80-tych jest mniej więcej niezbędne. A potem… Nie no, chyba nie będę miał zdrowia rozbierać tego wszystkiego na czynniki pierwsze, mam dzisiaj jeszcze inne rzeczy do roboty, rozłożone prasowanie…Okej, jeśli ktoś zaczyna, niech na pewno posłucha sobie This Nation’s… (jest dość różnorodna, ale zwarta, zwłaszcza na winylu, choć z kolei tam brakuje kilku „hitów” umieszczonych na CD, takich jak Cruisers Creek), albo Slates (jest świetna i krótka, więc dobra na zachętę) albo The Unutterable. Ta ostatnia daje być może najlepsze pojecie o wszystkim co robili, idealnie łącząc nowe brzmienia ze starymi (pochodzi z 2000), no i zawierając po prostu sporo świetnych kompozycji. Ewentualnie można też wystartować od którejś z wielu kompilacji. Jeśli nic nie wejdzie ci za pierwszym ani ósmym razem to się nie zrażaj. Zresztą co mnie to obchodzi – twoja strata. Pamiętaj, że do tego zespołu stosuje się inne prawa. Płyty The Fall nigdy nie są prawdziwie rozczarowujące bo one z definicji mogą takie być… Tak sobie to sprytnie wymyślili.

Zasada jest następująca: w zasadzie wszystkie ich regularne albumy dzielą się na dobre, bardzo dobre i zajebiste. Spyta ktoś: a gdyby nagrali jakąś kichę? Dowcip polega na tym, że kicha w wykonaniu The Fall niewiele różniłaby się od tego, co wchodzi do pierwszej z powyższych kategorii. Jak już sygnalizowałem, złe decyzje są wpisane w konstytucję tej kapeli i nic nie możesz zrobić. Najczęściej jednak i tak byś nie chciał nic zmieniać, a zresztą nawet byś tych błędnych decyzji nie zauważył… Niektóre rzeczy jakie nagrali są czasem męczące, ale to tak jakby krytykować listonosza, że jego uniform jest za mało urozmaicony. Ważne, że ci przyniósł rentę, której bardzo potrzebujesz! Na to czekałeś. Co, nie masz jeszcze renty ani emerytury? Tym lepiej, ciesz się, jesteś młody, zdrowy i przed tobą wiele płyt The Fall. Nie dygaj, większość z nich spokojnie daje radę. (Aha, należy pamiętać, że w przypadku tej kapeli często na nierównym albumie znaleźć można mocne momenty wrzucone gdzieś niby od czapy. A już całkiem osobna historia to fakt, że istnieje masa róźnych wersji danego kawałka: sesji radiowych, nagrań live, itp. Jak ktoś ma dużo czasu to polecam, efekty poszukiwań bywają bardzo satysfakcjonujące).

 

Uff, jak widać The Fall to jedno wielkie ciągłe „obrabianie” materiału, dlatego mówiłem już na początku, że ta muzyka jest jak samo życie. Już ci się wydaje, że o ho ho, wyraziłeś to, co chciałeś, a tu budzisz się na drugi dzień i masz inne spojrzenie albo musisz naprawiać to i owo. Robisz dalej w swojej działce, ale coś tam zmieniasz. Jak życie, tyle że zabawniejsze. W innej książce Camusa niż ta, od której wzięli nazwę, w „Dżumie”, była drugoplanowa postać, która przez całe lata pisała jedno zdanie, ciągle je cyzelując. The Fall z kolei, zamiast cyzelować jedno wyrzucają z siebie „zdań” miliony, potem je rekonstruując, ale nie w ukryciu, tylko właśnie wywalając SZKICE na światło dzienne. Szkice, które są jednak pełnoprawnymi dziełami, bo ich szkicowatość mieści się w prywatnej preferencji co do kształtu komunikatu. A poza tym przechodzą najpierw przez filtr w postaci niezwykle czujnego Smitha, więc ryzyko ślepaków jest zazwyczaj minimalne.

Summa summarum: Modus operandi to nieustanne in statu nascendi. Jak powiedział ich wielki fan, legendarny radiowiec John Peel: The Fall – always different, always the same.

Bo wypowiadać się w życiu – to wszystko.

A tak się składa, że ten zespół to jak zloopowany slalom gigant, garażowy poemat bez końca. Tak, jak w przypadku „W drodze” Kerouaca – brudy liczą się tak, jak to, co wyłania się spod nich, ważne, by utrzymać rytm jazdy. Kto wie, może powinni byli wziąć nazwę z tej książki, pasowałaby jak ulał. Albo z „Ulissesa” –  ich nagrania to jest jedna wielka odyseja po jak najbardziej normalnym, codziennym świecie, pełnym ludzi – zabawnych, strasznych i popełniających błędy – i dających tym samym tony materiału do inspiracji.

Hej, z tym wzięciem innej nazwy to oczywiście głupi żart…

Na czym stanąłem? Aha, no więc ileś tam lat temu, w sierpniu itp. itd.

 

 

Suplement dla leniwych – DYSKOGRAFIA w skrócie:

(UWAGA! Gwiazdki to luźno potraktowana pozostałość mojej świątecznej dekoracji – wartość danego albumu, według ostatniego indeksu, została podana obok!)

THE FALL

Live at the Witch Trials (1979) (4.64/5)

Dragnet (1979)  (4.6/5)

Grotesque (After the Gramme) (1980)  (5/5)

Slates (1981)  (5/5)

Hex Enduction Hour (1982)  (4.54/5)

Room to Live (Undulitable Slang Truth!)  (1982)  (4.1/5)

Perverted by Language (1983)  (4.7/5)

The Wonderful and Frightening World of The Fall (1984)  (4.5/5)

This Nation’s Saving Grace (1985)  (5/5)

Bend Sinister (1986)  (5/5)

The Frenz Experiment (1988)  (4.63/5)

I Am kurious Oranj (1988)  (4.1/5)

Extricate (1990)  (4.5/5)

Shift-Work (1991)  (3.5/5)

Code: Selfish (1992)  (4.1/5)

The Infotainment Scan (1993)  (3.68/5)

Middle Class Revolt (1994)  (3.68/5)

Cerebral Caustic (1995)  (3.68/5)

The Light User Syndrome (1996)  (3.5/5)

Levitate (1997)  (4.54/5)

The Marshall Suite (1999)  (3.681/5)

The Unutterable (2000)  (5/5)

Are You Are Missing Winner (2001)  (4.07/5)

The Real New Fall LP (Formerly Country on a Click) (2003)  (4.1/5)

Fall Heads Roll (2005)  (4.06/5)

Reformation Post TLC (2007)  (4.06/5)

Imperial Wax Solvent (2008)  (4.03/5)

Your Future Our Clutter (2010)  (4.02/5)

Ersatz GB (2011) (4.01/5)

Ponadto dorzucamy obowiązkowo wybrane kompilacje:

Early Years 1977-1979 (1981)

Hip Priest and Kamerads (1985)

The Fall in: Palace of Swords Reversed (1987)

Są one o tyle ważne, że zawierają też kawałki, których nie ma na regularnych longplejach (często oznacza to jedne z lepszych piosenek jakie zrobili!).

A do tego jeszcze:  458489 A-Sides (1990) oraz EPka Ed’s Babe (1992) i jeszcze kilka koncertów/sesji radiowych wedle uznania – i można powiedzieć, że teraz jest już git.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *