The Jesus Lizard – Hołd

The Jesus Lizard – Hołd

(czyli coś, co zaczyna się jak recenzja z koncertu, na którym nie byłem, a potem lekko dryfuje w stronę kaznodziejstwa, ale tylko dlatego że – zaprawdę, powiadam wam – niezwykły zespół to był)

Tak w ogóle to ten koncert odbył się już ponad trzy lata temu, ale kogo to obchodzi? Każda okazja jest dobra by wypić, nawet jej tak ewidentnie naciągany brak. “I’ll bring the bottle and you bring your glasses/ so you can see what hit ya…” A wracając do zamierzchłych faktów – do końca biłem się wtedy z myślami. Wiedziałem od dawna, że londyński występ ma być 11 maja, sprawdzałem dostępność biletów (były), obawiałem się, że w przeciwnym razie będę żałował… Potem nie było już wyboru, bo nie wchodząc w fascynujące szczegóły, i tak musiałem się akurat kurować i siedzieć w domu. Nie mam zresztą pojęcia, czy bym poszedł – te wszystkie reuniony są prawie zawsze nieporozumieniem. Z drugiej strony – inaczej nie miałbym okazji obczaić na przykład Slint. Ważne chyba, żeby umieć widzieć to w takich ramach, w jakich jest podane. A jeśli będzie coś więcej, niż sentymentalny show – tym lepiej. Nie podniecać się na zaś.

Tyle tytułem wstępu – jakiś być musiał, skoro nie dbam o okolicznościowe rocznice, a akurat dzisiaj naszła mnie potrzeba, by ich przypomnieć… Może też dlatego, że sobie właśnie zamówiłem wysyłkowo nową książkę Sławomira Shuty o jaszczurzym tytule (ciekawe, czy będzie tak dobra jak „Cukier w Normie”.) No, ale przejdźmy do rzeczy.

 

„Interesuje nas tylko czyste gówno i wrzask sztuki.” (Bukowski)

The Jesus Lizard to nigdy nie był jakiś tam kolejny zespół. Coś równie bezpośredniego i dożylnego, a przy tym jednak nieoczywistego w swym znaczeniu, nie zdarza się co chwilę. Niby jest trochę kapel, które są dobre, ale jest bardzo niewiele takich, przy których te dobre wydają się tak naprawdę do dupy! W ich przypadku było to prawdą nawet zanim pojawił się zjawiskowy bębniarz, nawet kiedy wspomagali się automatem perkusyjnym, co w tego typu mięsistej ekspresji brzmi zwykle trochę podejrzanie. To znaczy wiem, że np. Big Black wcześniej też skakali dość wysoko z robotem w składzie, ale to była ciut inna historia, bo estetycznie bardziej mechaniczna i zimna. A tu mamy rasowego ogniskowego kartofla w rękach! Ludzkie płyny na szwedzkim stole! Steve Albini, którego wspomniane Big Black było pewnie jakąś inspiracją, z dużym wyczuciem ich zresztą swego czasu ponagrywał…

Muszę coś wyjaśnić od razu: pisanie o The Jesus Lizard to jak szydełkowanie o gładziarce czezyngowej. Może być więc nieco niekoherentnie, nie zrażaj się i nie obrażaj. Ze swojej strony postaram się to jakoś ogarnąć.

 

Po pierwsze: W podobne okolice muzyczne możesz zapuszczać się oczywiście dla relaksu albo by posłuchać sprawnej sekcji rytmicznej, ale czasem jest inaczej. Jesteś wiedziony tajemniczą i niezwłoczną potrzebą odwodnienia mózgu i szczęśliwy, że możesz sobie na to pozwolić. Tak, to jest surowe i to bywa ciężkostrawne w większej dawce, ale właśnie o przedawkowanie tu chodzi.

Po drugie: To, że nie zrobili „kariery” (choć swego czasu wydali nawet łączony singiel z Nirvaną) jest efektem okoliczności dość typowych dla tych, co kwitną z dala od szuflad. The Jesus Lizard byli zbyt rokendrolowi i nieprzewidywalni dla dzieciarni wychowanej na grunge, ale z drugiej strony zbyt agresywni dla rokendrola. A do tego zbyt abstrakcyjni i za mało naiwni, by opakować ostrą muzykę w jakieś nośne hasła jak powiedzmy Rage Against The Machine. Uczciwość wobec samych siebie przeszkadzała im, by załapać się do jakiegoś przytulnego wagonika – wyłaziła ona na wierzch nawet na tych późniejszych, nieco bardziej „kompromisowych” płytach.

Swoim krokiem posuwali się często karkołomnym, ale potraktowanym dość humorystycznie szlakiem. Między innymi dlatego w obronie własnej byli zmuszani rozstrzeliwać dźwiękiem. Pociski trafiały nieraz w plecy wysuniętego przed szereg Yow’a, a ten jak jakaś, eee, jaszczurka ?, oraz Jezus… właśnie jedno i drugie – jednocześnie wyślizgiwał się im i zbierał jak męczennik kolejne razy. Muzyka była poszukiwaniem esencji w ekstremum, konfrontacją i oczyszczeniem. Do tego jednak miała jaja, a to nierzadko jest raczej postna cecha w przypadku kapłanów. (Uwaga: tekst zawiera nachalne religijne odniesienia, wiem, że zespół wziął nazwę od zwierzątka, ale piszę co słyszę. Albo co chcę słyszeć. Wychodzi w sumie na to samo.) Była to muza tak naturalnie rytualna, że tracą znaczenie jakiekolwiek gadki o stylu czy gatunku. To nie rock i nie calypso. To odrębny zbiór rzeczy, które inspirują coś znacznie cenniejszego niż precyzyjny opis.

Po trzecie: David Yow ciągle nie doczekał się należnego mu pomnika jednego z największych frontmanów wszechczasów. Choć prawdopodobnie ma to słusznie w głębokim poważaniu. Ten gość nie był nigdy muzykiem ani aktorem, ani nawet niczyim liderem. Ten gość był dopuszczonym do głosu Ostatnim Mohikaninem. Krzyżówką Nicka Cave’a z czasów The Prayers On Fire i Iggy’ego Popa z Raw Power. Tyle że BEZ ich kreacji, z czystym samozatraceniem się w pięknie absurdalnej misji. Ma zaledwie drugorzędne znaczenie to jak wiele doskonałych piosenek ten zespół nagrał i jak bardzo potężnie ciągle brzmi album taki jak Goat albo Liar. Yow to bebechy na tapecie, rozlewany od serca czysty eliksir przetrwania poprzez autodestrukcję. Z takim darem możesz zrobić co chcesz. Ten gość wypluwał sobie flaki do mikrofonu w imię czegokolwiek, w co wierzysz i nie liczy się ani to na ile znaczącym był tekściarzem ani na ile sam męczył się tym charkotem…

Po czwarte: Muzyczni apostołowie wokół wokalisty nie byli bynajmniej tylko dodatkiem do jego bełkotliwych objawień. Pokażcie mi drugiego gitarzystę z precyzyjnymi ciosami-zawijasami jak u Denisona, ale właśnie takimi – które nie są ani zwyczajnie rockowe ani bluesowe ani inne – a właśnie zawsze „pomiędzy”, jakoś tak leksykalno-odporne i pomimo swojej powalającej sugestywności wręcz taktowne… A gdzie indziej jak u Maca (dopóki był, czyli oprócz samego początku i samego końca) dostać można podobne bębny, fantastyczną ramę i podstawę ich muzycznej przestrzeni? Wiem, że to brzmi nieco banalnie, ale nie chce mi się skreślać i silić na zapuszkowanie czegoś, co z definicji temu się wymyka. To są bębny, do diaska! A to tutaj to nie jest wyścig na słowa z Umberto Eco! Był też oczywiście drugi David, na basie, znakomity, nie mniej ważny niż gitara, ale nie wiem jak mam wam to oddać. Na szczęście to nie jest wpis o charakterze encyklopedycznym.

Po czwarte i pół, a w zasadzie kontynuacja po trzecie: Jednak to właśnie Yow był ostatecznie najbardziej wyeksponowanym dowodem na to, że chodzi nie o muzykę, ale sposób życia. A jeśli jest to akurat muzyka – to jako siła czysta i bezpośrednia, pozbawiona mącącego przekazu, wyrzucająca na kompost całe te spory o kierunki i efekty specjalne. Jego chora wyobraźnia pozwalała mu rodzić bystre i dowcipne frazy, ale nie są one przede wszystkim językowym komunikatem, ile wyrażeniem się JAKO TAKIM, aktem skończonym w swoim charakterze. Czy miażdżąco agresywny (Thumbscrews), czy śmiertelnie elegijny (Zachariah), ten gość stawał przed tobą nagi (czasami dosłownie) i pozwalał ci zrozumieć twoje własne pasje, bez gmatwania się w ich znaczenie.

La la. Re re. Do. (Ta linijka została wrzucona, by rozładować nieco podniosłość poprzednich.)

 

Reasumując: The Jesus Lizard to ostateczny triumf emocji, a zarazem ich pogrzebanie przez perwersyjne nadużycie, to czterech (a na początku mniej) jeźdźców epikulipsy. Zespół bardziej niebezpieczny niż Stonesi w złotym okresie (pomimo tego, że żaden z członków nie utopił się spektakularnie w basenie), bardziej kool niż Ramones (mimo tego, że nie z Nowego Yorku, albo i po małej części dlatego) i bardziej zabawny niż konferencje prasowe z Franciszkiem Smudą circa połowa lat dziewięćdziesiątych, kiedy ex-selekcjoner in spe dopiero uczył się polskiego.

Co do konkretnych nagrań – jest zupełnie indywidualną sprawą czy twoim hymnem jest Boilermaker, Thumper czy Bloody Mary. Co więcej, nawet w wolniejszych numerach chwytasz od razu o jaką stawkę toczy się ta gra. Zerknijmy jednak na kilka linków dla ogólnej ilustracji tekstu. Odnośników będzie cztery, tak jak czteroliterowe są tytuły ich płyt i tak jak cztery pory roku były w tym kraju zanim zaczęło się ocieplenie klimatu.

 

Link pierwszy uczy, że zanim powstał JL był jeszcze inny wart wspomnienia zespół, z niektórymi tymi samymi osobami w składzie – też zdolny do wielkich dzwięków, choć może serwowanych mniej obficie.


Link drugi sugeruje, że należy podkręcić głos dla lepszego efektu.

Link trzeci dowodzi, że nawet gdy flirtowali z bardziej „komercyjnym” i wygładzonym brzmieniem, The Jesus Lizard ciągle zjadali na śniadanie cały pułk topowych kapel gitarowo-metalowo-jakichś tam. Śniadanie dodajmy lekkie i popite przez słomkę rozwodnionym sokiem z marchwi.

Link czwarty z kolei… Dla tego jednego, dość oszczędnego wizualnie fragmentu, całkowicie uzasadniony jest cały sens stworzenia przez Demiurga jutiuba. Tych kilka minut mówi więcej niż całe dyskografie wywleczone z Rock’n Roll HOLE of Fame…

 

PS: Średnio mnie obchodzi czy jeszcze kiedyś zagrają trasę czy nie. Niby sprawdzałem potem w necie jakieś fragmenty, ale w sumie może lepiej jest kojarzyć pewne rzeczy po swojemu, jak Fred Madison w Lost Highway. Poza tym przecież ci co wierzą w Jezusa nie potrzebują jego ponownego przyjścia, nie muszą go spotkać ani dotknąć. Myślę, że to całkiem niegłupie.

One Response to “The Jesus Lizard – Hołd”

  1. JP3 pisze:

    O ja pierdolę! Nie do końca co prawda rozumiem ten tekst, ale zajebiście mi się podoba 🙂 No i ostatni link faktycznie wymiata.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *