The Zombies: odeseja melancholijna

The Zombies: odeseja melancholijna

Od pierwszego taktu tknęło mnie wyjątkowe uczucie nostalgii przenikające ten album. Taka nuta wyczuwalna, kiedy człowiek pierwszy raz ogląda się wstecz. Ma późne naście, a może i dwadzieścia parę lat. I oto świta mu, że coś se ne vrati. Pewnie to stąd, że nagrywając „Odessey And Oracle”, chłopaki wiedzieli już, że to łabędzi śpiew i nie będzie promocyjnej trasy koncertowej. Mimo nagrania kilkunastu świetnych singli sukces ich ominął – no, może poza kilkumiesięczną zombiemanią po wydaniu debiutanckiego „She’s Not There” (1964). Potem cisza w UK, jakieś przebłyski w Stanach. Nikt nie potrafi powiedzieć, czemu kolejne single, poza „Tell Her No”, przepadły w zasadzie bez echa. Przyszło zwątpienie, rozgoryczenie i anoreksja portfela. Pozostało wypełnienie kontraktu i podanie sobie rąk na do widzenia. Niewiele zabrakło, aby „Odessey And Oracle”  została na półce, bo CBS/Columbia nie chciała wydawać nieistniejącej już kapeli. A jak już wydała, to w pośpiechu, z literówką (zamiast: odyssey) na okładce. Dwa pierwsze single: „Care of Cell 44” i „Butcher’s Tale” tradycyjnie padły. I tylko „Time of the Season” przypadło do gustu jakiemuś didżejowi z Idaho(!). Powolutku szło w górę na listach, aż sięgnęło 3. miejsca w Stanach na początku 1969 roku. Zaczęto znowu pytać o zespół. The Zombies od roku nie istnieli.

Pewnie znajdą się tacy, co powiedzą, że prócz tej niezwykłej melancholii nie ma w „Odessey And Oracle” nic wyjątkowego. Że jest to „A Hard Day’s Night”, no, może „Rubber Soul”, opowiedziane dźwiękami roku 1968. Że tutaj są TYLKO urocze melodie, urocze aranżacje i urocze harmonie. Cudowne połączenie krystalicznej czystości z lekką zadyszką w głosie Colina Blunstone’a. Niezwykła pewność ręki Roda Argenta, operującej bez najmniejszego problemu między klasyką, jazzem i hard rockiem. Ciepły (precz z kostką i podbijaniem middlów!) bas Chrisa White’a.

Można się z takimi zgodzić przy pierwszym przesłuchaniu. Przy kolejnych wychodzą następne smaczki, refleksy wszystkiego, co najlepsze w popie. Coś noworomantycznego w „May Be After He’s Gone”, prefiguracja najpiękniejszych piosenek A-HA w „Hung Up On A Dream”. Sentymentalne „Beechwood Park” czy klasycyzujące „Rose For Emily”, w którym gdzieś odbija się „Eleanor Rigby” (no dobra, wiem, że tylko mnie się te dwie piosenki kojarzą…). I kontrast niepokojących zwrotek i wokalnych fanfar w „Changes”. Antywojenne, katarynkowe „Butcher’s Tale”. A na koniec „Time Of The Season” – zainspirowany „Summertime” (nie słychać, prawda?) singiel idealny na gorączkę sobotniej nocy… No i po trzecim, czwartym przesłuchaniu wiadomo już, że w łapkach dzierżymy jedną z najdoskonalszych płyt swojego, i nie tylko swojego, czasu.

The Zombies, „Odessey And Oracle”  (5/5)

W tym smutnawym klimacie jest jeden radosny moment. Sukces jednak, po latach, przyszedł do The Zombies i panowie – adekwatnie do nazwy – powrócili z muzycznego niebytu (tu przesadzam, bo taki zupełny niebyt to nie był). Ostatnie lata to ożywiona działalność koncertowa składu z Argentem i Blunstone’em w rolach głównych. Radzą sobie nieźle, choć – jak widać – facjaty już trochę inne. Ale pieśń ciągle młoda… 😉

„She’s Not There” – live ’08

One Response to “The Zombies: odeseja melancholijna”

  1. paulus pisze:

    facjaty zdecydowanie już nie te

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *