Tom Waits: Bad As Me

Tom Waits: Bad As Me

Nie wiem, czy jest jakiś aktywny artysta, którego darzyłbym podobnym szacunkiem co Toma Waitsa. A szacunek ten bierze się stad, że Tomcio osiągnął rzecz niebywałą, jaką jest stworzenie własnego uniwersum muzycznego. Nie własnego, charakterystycznego stylu, co jest przymiotem największych, lecz – o krok dalej – własnego, całkowicie autorskiego systemu znaków. Szacunek więc bezwzględny, a i sympatia przy tym, bo język ten trafia mnie w samo serce. I mimo iż z czystym sumieniem przyznać mogę, że choć czasem się poruszam w tym świecie jak hog on ice, ewentualnie jockey full of bourbon, to jednocześnie jestem doskonale w domu. Sentymentalnie, oldskulowo, poetycko i pijacko się czuję. No, ale to nie o moich wzruszeniach i nieprofesjonalnym odbiorze miało być.

Miało być mianowicie o tym, że geniusz ów po siedmiu latach od płyty „Real Gone” (2004) wydał wreszcie krążek z nowym materiałem. Płyta „Bad As Me” spotkała się w ubiegłym roku z bardzo pochlebnym przyjęciem krytyki, a i sprzedażowo sobie poradziła. Przesłuchałem ją więc pieczołowicie, a wraz z restauracją cogra.pl przesłuchałem ponownie celem zrecenzowania. I tak:

Płyta jest na wysokim i bardzo równym jak na Waitsa poziomie. W zasadzie można na chybił trafił puścić piosenkę znajomym, zachęcając do posłuchania całości, i zawsze będzie to próbka reprezentatywna. A przecież nawet na genialnym „Rain Dogs” (1985) tak nie było. Najważniejsze mecze wygrywa się zespołem, mówią doświadczeni trenerzy. Tutaj piosenki tworzą mocny, równy zespół.

Kawałki są zwarte, bez aranżacyjnych dysonansów i eksperymentów. Nie mamy kakofonicznych miniatur, bitnikowskich deklamacji, które, choć ciekawe i „robiące atmosferę”, nie wszystkim przypadały do gustu. Brzmienia – a jakże, Waitsowskie, charakterystyczne – a jednak mniej powykręcane niż np. na „Bone Machine” (1992) czy „Real Gone”.

Dużo mocnego bluesa i rocka, różnorodnie aranżowanego. Od napędzanego sekcją dętą „Chicago”, przez punktowane chorymi organami „Raised Right Men” do gitarowych „Get Lost”, „Bad As Me” i „Satisfied”. Stonesowkie gitary (zresztą jakby być miało, skoro Keith na pokładzie), stonesowskie linie melodyczne.

Starsi Panowie Dwaj

Jak zwykle doskonałe ballady („Face To The Highway”, „Kiss Me”, „Last Leaf” w duecie z Richardsem), sięgające do najlepszych dokonań z różnych okresów Waitsowej historii, bo i pobrzmiewające płytami sprzeda lat kilku i kilkunastu, ale także czasami „Closing Time” (1973) (czysty (!) wokal w „Talking at the Same Time”).

W zasadzie same pozytywy się nasuwają. W zasadzie, bo:

Płyta jest na wysokim i bardzo równym jak na Waitsa poziomie. No właśnie, a tu pod „Dodekafonią” czytam, że niedoskonałościami artysta stoi i ja też się pod tym paradoksem podpisuję. Tutaj nie ma wpadek, wygłupów, przerysowań. Jest – jak wspomniałem – mocny zespół, ale nie znalazłem zawodnika, który „w pojedynkę przesądza o losach meczu”.

Kawałki są zwarte, bez aranżacyjnych dysonansów i eksperymentów. A cóż kochamy w Waitsie, jeśli nie szaleństwo? A poza tytułowym numerem tośmy się tego nie nałykali.

Dużo mocnego bluesa i rocka, różnorodnie aranżowanego. I te stonesowskie linie melodyczne… znaczy się melorecytujemy na trzech nutach. Nuda powiewa z melodii Toma w ostrych kawałkach, ale nie tylko, bo i w…

…doskonałych balladach, sięgających do najlepszych dokonań z różnych okresów Waitsowej historii. Ja rozumiem, że w kategorii amol, edur, esiedem, amol prochu się zapewne nie wymyśli, ale obowiązkiem mym odnotować jest, że ani „Face To The Highway” nie będzie nigdy „Sins of My Father” (choć dystans jest minimalny), ani „Kiss Me” nie doścignie „Blue Valentine” (choć bywa do niego bardzo podobne).

No, z dumą mogę powiedzieć, że recenzja się udała: jasno i klarownie wskazałem zarówno zalety, jak i wady tej płyty. I z czystym sercem mogę ją polecić i nie polecić jej tym, którzy cenią i odrzucają płyty równe, piosenki ciekawie (ale nie eksperymentalnie) zaaranżowane, mocnego rocka i stylowe ballady.

Tom Waits, Bad As Me, 2011 (4/5)

PS. Mimo wszystkich drobnych złośliwości tej płyty niżej ocenić nie mogę. Ale pięciu gwiazdek dać też nie, bo prostu wkurza mnie, że Tom śpiewa: „I will have satsfaction, I will be satisfied… When I’m gone”. Rozumiem, że ma z czego być usatysfakcjonowany, ale wolałbym, żeby jeszcze nie był. Wiecie, o co mi chodzi.

2 komentarze to “Tom Waits: Bad As Me”

  1. spirydion pisze:

    własnie sobie odswiezam Bad As Me, zainspirowany recenzją (z ktorą sie zgadzam.) slucha sie dobrze ale boli mnie troche w srodku… bo na półce obok stoi niedawno zakupiony winyl „Bone Machine”! – na tym nosniku jeszcze nie sprawdzalem bo nie mam tu na razie gramofonu:) a trzeba wiedziec ze garazowo-pojebany Tomek jest mi jednak blizszy…

    nierowne Rain Dogs dla mnie ciagle rządzi! te najlepsze rzeczy sa tam tak dobre ze nawet gdyby 30 procent plyty wypelnial jego pijacki belkot a capella to niewiele by zmienilo w mojej ocenie

    • elvis pisze:

      pierwsza strona Rain Dogs to być może najlepsza pierwsza strona ostatnich czterdziestu lat 🙂

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *