WIGILIA  (ARMAGEDONU!)

WIGILIA (ARMAGEDONU!)

W związku z nieubłaganie zbliżającym się kresem wszechrzeczy oraz z okazji, że nie będzie już kolejnej, nie wypada dłużej zwlekać. Czas się pożegnać…

 

Podobnie jak Wy, drodzy i już prawie martwi Czytelnicy, ja też często przesuwałem akcję swego absurdalnego żywota do pięknej, bajkowej krainy MUZYKI. Cudownej i niebezpiecznej. Słodkiej jak zapach jaśminowego pluszu i robiącej z mózgu trociny…

To już bez znaczenia.

Pora zamknąć teatrzyk.

Chciałem to zrobić poprzez ostateczne przewartościowanie, pisząc o najlepszym albumie, który kiedykolwiek został popełniony przez homo sapiens, czyli debiucie Krzysztofa Antkowiaka. Może zresztą kojarzycie tytułowy hicior Zakazany owoc, wymiatał w radiu i telewizji, jeszcze w czasach butelek z syfonem lub niedługo później. NIESTETY! Jak tylko odpaliłem po latach to arcydzieło, od razu wróciły emocje… Trudna sprawa. Zwijałem się w konwulsjach po podłodze, był to pierwszy nieudawany climax od czasu jak odkryłem TRUFLE… Wiem, to dość osobiste, ale co mi szkodzi? Jutro przecież koniec. Tak czy inaczej, nie byłem zdolny sklecić nawet przecinka. Choć podniosłem się z gleby, pióro wypadło mi z ręki, a błogość zawładnęła całym jestestwem.

Musiałem odczekać…

 

…I wybrać coś innego.

W lecie znalazłem to, w lecie!… roku eurowego…

Właśnie słyszę Pray till you sweat, ale modły i poty nic już nie dadzą. Klamka zapadła. Indianie nie w ciemię bici, przepowiednie to nie bzdury…

…z łez padołu jutro WIÓRY !!!

 

– ach, czy czujesz, moja luba, siarkę pod stajenki sianem?

– czy złudzenie to?  – nie, ZGUBA! – wszyscy mamy PRZE###ANE!

 

(motyw na saksofonie)

 

o dżizas, sejten, co się tu dzieje?! (krzyknęli z drżeniem w głosie)

– więcej niż osiem pieśni to nie jest – a żre jak dwajścia osiem!

 

(Wybaczcie. Słucham tej płyty na podkręconym wolumenie, więc niektóre myśli nie przebiegają zbyt jasnym potokiem. A nawet, jak powiedziałby Darek Szpakowski, ZGOŁA ODMIENNIE.)

 

ach, co za czasy, krańcowe czasy

kogut już nie zapieje

kto jednak martwi się tu o lasy

gdy wkoło płoną knieje?

 

(skrzeczenie wokalisty, rozstrajanie gitary)

 

end, fini, vege, kończy się wszystko

dawno już zapisane:

nie poznał życia kto nie jadł knedli

z szałwią i marcepanem!

 

 

THE FLESH EATERS, A minute to pray, a second to die (1981) – nic dodać nic ująć, perfekcyjne synchro naszego danse macabre. Aktualne i  adekwatne. Czyste i stęchłe. Niedoceniane. I choćby za to tej planecie jednak należy się zagłada.

(6.66/5)

 

 

 

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *