Koncert The Swans Warszawa, 16 marca 2013

Koncert The Swans Warszawa, 16 marca 2013

Jednym zdaniem: Gdybym nie znał tego od ponad 20 lat, to byłby to porażający koncert, może nawet jeden z tych najmocniej pamiętanych w życiu.

więcej –>

Pomyślałem jednak, że taki koncert zasługuje na więcej niż jedno zdanie.

A więc było tak:

Przede wszystkim korzystając z dobrodziejstw Spotify wysłuchałem całkowicie za free najnowszą, entuzjastycznie recenzowaną płytę The Seer. (Jasnowidz)

I muszę przyznać spodobała mi się. Dość. Bardzo.

Wiedziałem, że The Swans będzie na koncercie w Stodole. Trochę się jednak bałem wydania 100 złotych na imprezę dla emerytów, gdzie grupa zaprzeczających swojemu wiekowi metrykalnemu pięćdziesięciolatków zamknie się w kaspule czasu i będą się czuć znowu jak w 1987. Przeżyłem to już kilka razy, gdy kasy było więcej i zawsze żałowałem.

Dlatego wątpię, czy pójdę na SirPaula. Tam kwestia czasu będzie jeszcze bardziej przerażająca. Dlatego nie byłem na Ringo.

No i trochę tak było. Widziałem kilku znajomych, widziałem znajomego (mi) Muńka, rozmawiałem z ludźmi, którzy nawet nie chcieli usłyszeć Jasnowidza, przypomniałem sobie jaki The Swans mieli wpływ na Włocławską Scenę (Marchlevski, Kinsky), na mnie, czytałem wpisy bojkotu pt. „Swans wydało genialną wciąż przyprawiającą o dreszcze płytę w… 1984 roku! Ale koncert w 2013?”.

A ja już na nim byłem. Przed samiuśkim koncertem kupiłem bilet za kilkadziesiąt złotych mniej od ceny oficjalnej (z tzw. oddolnej wyprzedaży z jakiejś puli biletów za 0 złotych). Ucieszyłem się, bo w planach miałem kupno płyty, która jest masakrycznie droga w Polsce. A na dodatek jeszcze cena tej płyty na koncercie była też kilkadziesiąt złotych mniejsza niż przez sklep. W sumie z jakieś 60 złotych zarobiłem, więc kupiłem na pamiątkę koszulkę. I z zadowoleniem czekałem na support.

Ustawiłem się przy konsolecie realizatora dźwięku. Tak, jak najbardziej lubię. A na scenę wyszedł człowiek, który totalnie zniechęcił mnie do swojej sztuki. Wokalista Xiu Xiu w Warszawie 16 marca roku 2013 zmaterializował znaczenie słowa „pretensjonalność”. A mnie już pretensjonalność nie bawi, tylko nuży. Dość. Bardzo.

Na szczęście nie przeciągał swojego teatrzyka ponad mierne zainteresowanie publiczności, która podejrzewam nie miała zielonego pojęcia o tym, kim pan ten jest i zszedł nieniepokojony i niewstrzymywany przez nikogo na zaplecze i mniemam, że rozhibernował się zupełnie, atomizując swoje jestestwo w kierunku kalifornijskich eksperymentów z kiepskim LSD.

Po niezbyt wymagającej od kogoś, kto tak jak ja mógł się wygodnie oprzeć o barierkę, chwili oczekiwania, na scenę wkroczyła większa grupa staruszków (dla kogoś kto ma lat naście) w średnim wieku (dla kogoś z mojej półki wiekowej). Całkiem dobrze zachowanych. Ale w końcu jak się patrzy na Jaggera to on też nie wygląda jak pradziadek moich dzieci.

Jazz to jednak bardziej cywilizowana muzyka. Bez obciachu możesz ją grać mając lat 150. A rock i wszystkie jego zbuntowane pochodne są jednak mocno zabarwione ageizmem. Smutne prawda?  (Ten akapit napisałem z empatią dla tych wszystkich pod 50ką, którzy jeszcze nie wydali swojej pierwszej rewolucyjnej płyty. Oj, bo gdyby wydali, to ten cały szołbiznes tak by zdmuchnęli, o tak.)

Ale wtedy wydarzyło się coś naprawdę niezwykłego.

Przede mną stanęła, mocna, wielka, najmocniejsza i największa z jaką miałem kiedykolwiek do czynienia, porażająca, potężna, agresywna, niezniszczalna, bez żadnych słabszych miejsc, pancerna, przygniatająca, powalająca ściana dźwięku.

To brzmiało tak, jakby każdy atom powietrza w Stodole był wypełniony dźwiękiem o mocy uderzenia Muhammada Ali.

 

TOTALNY NOKAUT.

 

Pomyślałem wtedy sobie, że gdybym usłyszał to w 87 roku, to chyba bym nie wrócił do domu z czystymi majciochami w spodniach. I do końca życia wspominałbym ten koncert i uważał za największe muzyczne doświadczenie i przeżycie w jakim wziąłem udział.

To prawda. Jeśli jeszcze nie byliście na koncercie The Swans, to nawet jak będą mieli 90 lat to koniecznie idźcie. Są szanse na przeżycie mistyczne. Ja jestem zadowolony.

Ale jestem trochę starszy i szybciej dochodzę do siebie po takich ciosach, więc po jakiś kilkunastu minutach (brawo The Swans!) zacząłem się zastanawiać zastanawiać, jak oni to robią? Trwało to dłuższy czas, bo efekt brzmieniowy był naprawdę niezwykły.

Po pierwsze patrzyłem na pracę realizatora dźwięku. Ale nie było na co patrzeć, gdyż miał korki w uszach i namiętnie siedział w Internecie przez cały prawie trzygodzinny koncert, poza 3 minutami. Co mi dało do myślenia. Dość. Bardzo.

Po drugie zauważyłem, że prawie nie słyszę jednego instrumentalisty, a mianowicie Thora Harrisa.

Po trzecie, że wygląda to tak, że czy grają poszczególni muzycy czy nie grają, hałas jest taki sam, jakby wzmacniacze i przestery grały same.

Po czwarte patrzyłem na to, co wyprawia Kristof Hahn i uszom nie dowierzałem.

Po piąte duet perkusja/bass, czyli Chris Pravdica i Phil Puleo, grał takie rzeczy, że mogliby sami wystąpić na jakimś awangardowym Jazz Jamboree i rozsadziliby całe towarzystwo plus systemy nagłośnieniowe.

Po szóste był jeszcze gitarzysta.

Po siódme dyrygował tym Michael Gira. Mistrz. Ceremonii.

I było naprawdę gróbo. (uwaga! nie poprawiać, to nie błąd ort., to zabieg stylistczny)

Ale ta ściana dźwięku złapała za gardło i trzymała wciąż tak samo.

Aż się zmęczyłem.

I przestało być ciekawie. Kolejne punkty tej walki były bardzo zbliżone do siebie. Koncert nie miał dramaturgii. Realizator wciąż sprawdzał maile. The Swans grali jak w transie. A mnie się zaczynało nudzić i byłem coraz bardziej zmęczony. Usiadłbym gdzieś sobie.

W sali kongresowej najchętniej.

Pomyślałem sobie wtedy o koncercie EndeNeu Einstürzende Neubauten. W tej samej Stodole, z tej samej tradycji muzycznej. O różnicy między totalnym graniem dwuwymiarowym, a przestrzennym tworzeniem industrialnej, brutalistycznej nawet magii, między wciągającym słuchacza linarnym opowiadaniem, a chlustem, wyrzygiem dźwięków na niego. Pomyślałem sobie i już wiem dlaczego częściej słuchałem EN niż The Swans.

Pomyślałem sobie jeszcze, że w sumie ten koncert mnie rozczarował swoją jednostajnością, bo Jasnowidz jest płytą właśnie wielowymiarową, przestrzenną, oddychającą, a wciąż na absolutnym przesterze emocjonalnym, na doświadczeniach ekstremalnych zagrana.

I pomyślałem sobie jeszcze, że The Swans to religia i wyzwanie.

A jeśli chodzi o moce i ciemność, to w porównianiu z nimi zespół Slayer moim zdaniem nadaje się do przygrywania na kółku różańcowym i spotkaniach oazowych.

Tylko że to wszystko wiedziałem dużo wcześniej. Z płyt.

Koncert The Swans Warszawa, 16 marca 2013  (4.5/5)

Prawdopodobna lista utworów:

a z innego źródła:

 

ps.

 

Swans-The-Seer

The Swans The Seer:  (5/5)

 

No Responses to “Koncert The Swans Warszawa, 16 marca 2013”

Trackbacks/Pingbacks

  1. Koncert ze wsparciem | - […] Count w namiocie Colosseum na Woli, Tom Waits w Kongresowej, Einstürzende Neubauten w Stodole, Swans w Stodole, Jane’s Addiction…

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *