Bywa, że zastanawiam się, jak wyglądałby świat bez muzyki.
Gdyby ktoś postanowił tak z dnia na dzień. Powiedzieć: Stop orkiestra! …i przez naciśnięcie przycisku „delete” w jednej chwili wykasowałby funkcję muzyki na świecie… Pomyślcie, nawet „wlazł kotek na płotek” by nie istniał!
A że podobno wszystko jest możliwe, zaczynam wyobrażać sobie, co bym w takiej sytuacji zrobiła… Niekiedy trochę wpadam w panikę, chcąc łapać jakiekolwiek przypadkowe dźwięki z ulicy, które w końcu zaczynają zbijać się w jakąś nieznośną kakofonię, rozsadzając mi niemal głowę. Jednak kiedyś, zająwszy miejsce w wagonie metra, zaczęłam głęboko oddychać i powoli skupiać się na pojedynczych odgłosach, by w końcu usłyszeć jakiś przedziwny chór, który był niczym innym jak odbijającym się echem jadącego pociągu w tunelu… To było takie piękne i kojące. Że też tego wcześniej nie zauważyłam…
Może dlatego, że zawsze w takich miejscach ratowałam się przenośnym odtwarzaczem i zagłuszałam to wszystko, by skupić się głównie – jak inżynier Mamoń – na czymś, co dobrze znam.
Mimo wszystko nie chcę, by ten wywód doprowadził do konkluzji, że dźwięki jadącego pociągu zawsze będą lepsze niż np. Beatlesi (zwłaszcza zremasterowani ;)). Szczerze mówiąc, na dłuższą metę wolałabym jednak nie zastępować utworów muzycznych moich undergroundowych ulubieńców odgłosami samego undergroundu.
A teraz będzie o muzyce w kontekście świąt.
Mam tę ogromną przyjemność pomieszkiwać w mieście, którego na muzycznej mapie świata nie sposób pominąć – tu działo i dzieje się wciąż wiele. Dlatego eksploruję Londyn na wielu poziomach – od penetrowania sklepów z tzw. dobrą Muzyką, po chadzanie na koncerty kapel, które prawdopodobnie nigdy nie zjadą do naszego kraju (choćby dlatego, że większości jeszcze na to nie stać).
Jednak tym, co lubię w tym mieście najbardziej, jest możliwość wpadnięcia po pracy na piwo do pewnego baru, w którym grywają panie i panowie z tak zwanej pierwszej ligi muzycznej – robiąc to dla przyjemności i ze względu na przyjaźń z właścicielami klubu (jeden z nich jest synem znanej punkowej projektantki Vivienne Westwood). I tak, całkiem niedawno, pojawiła się tam z wizytą Amy Winehouse, której nowa płyta jest chyba najbardziej oczekiwanym krążkiem na wyspach.
Amy nie dość, że była trzeźwa, to do tego zupełnie bezpretensjonalnie wykonała parę kawałków, które kompletnie wbiły w ziemię przybyłych do klubu. Mimo że z początku panią pieśniarkę przyjęto raczej chłodno, to po drugim utworze zjednała sobie nawet taborety! A to wszystko za sprawą jej ogromnego (jednak!) talentu. Przyznać trzeba, że na trzeźwo potrafi zaszaleć głosem nieziemsko, a do tego – jak się okazało – ma fajny dystans do siebie. Chociaż te kilka utworów było świątecznymi numerami, zaśpiewała je tak bardzo po swojemu, że trudno było rozpoznać w nich kawałki, które towarzyszą nam głównie między sklepowymi półkami w hipermarkecie. Wykonała je w sposób lekki, ale też i przejmująco prawdziwy. Bardzo osobisty. I jeśli udało jej się przełamać dystans tak wielkiego sceptyka świątecznych dyrdymałów jak ja, to znaczy że to magiczne COŚ, które kocham w muzyce na żywo – zadziałało!
W końcu jednak – i na tym polega urok tego miejsca – pani Amy mimo próśb publiki o więcej, ładnie się ukłoniła i stanowczo powiedziała fuck off everybody: Thank You, I love You and Merry Christmas!
Czego i ja Wam życzę!
Leave a Reply